Blog emigracyjny

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą praca w wielkiej brytanii. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą praca w wielkiej brytanii. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 7 maja 2018

Skarbówka z ludem

Tak, dość tutaj narzekamy na różne pomysły naszych brytyjskich gospodarzy. Ale kiedy pytają nas w czym to życie na emigracji jest lepsze, odpowiedzi również łatwo znaleźć. Owszem, chodzi w znacznej mierze o lepsze zarobki, ale i to, że tych pieniędzy tak żarłocznie nie zabierają. W ogóle skarbówka jest tutaj bardziej przyjazna obywatelowi. Jak i tutejszy ZUS. 

Znacznie bardziej, wręcz dramatycznie. Praca w Wielkiej Brytanii pozwala na konsumowanie większej ilości jej owoców temu, kto ją wykonuje. Tak poprzez kwotę wolną od podatku, jak i wysokość obowiązkowych ubezpieczeń społecznych. A czasami brak konieczności ich odprowadzania.
Zaś człowiek, który zakłada w Wielkiej Brytanii działalność gospodarczą, nie musi się obawiać, że będzie z założenia traktowany jak potencjalny przestępca. Zjednoczone Królestwo stoi przedsiębiorczością. Od wieków wspiera biznes, a wręcz chroni go. Nie ma mowy o takich prześladowaniach jak w Rzeczypospolitej.

brytyjski system skarbowy
Nie ma tu sensu blokowanie działalności płotek, zaglądanie wszystkim do kieszeni na każdym kroku. Refleksja naszła mnie ostatnio podczas wizyty na car boocie. Wiadomo, że ci, którzy wyprzedają swoje starocie nie płacą podatku. Ale też – już na wjeździe – organizatorzy nie posługują się żadną kasą fiskalną. Dalej – ci, którzy prowadzą w tym miejscu gastronomię, również nie wbijają nic na kasę. Tysiące funtów przechodzą z ręki do ręki bez żadnej kontroli.

Byliście kiedyś na szkolnej imprezie. Handlują także bez użycia kas. Urządzają loterie. Na dodatek – o zgrozo! - sprzedają kawę po irlandzku na terenie szkoły... A gdzie ustawa o wychowaniu w trzeźwości?
Kto by się tym przejmował. Przecież szkoła musi sobie dorobić, a ci, którzy tu przyszli wiedzą co robią.

A jak już się ktoś rozlicza – cóż za prosta sprawa! Loguje się do systemu, wypełnia prosty formularz (który sam wszystko oblicza), płaci również online. Nigdzie nie dzwoni, nie chodzi, nie wysyła żadnych papierów. I tak już od lat. Ludzie nawet nie wiedzą, jak wygląda ich urząd skarbowy i gdzie jest.

Ktoś tu chyba rozumie, że trzeba pozwolić firmom się rozwinąć, aby można było z nich pobierać porządne pieniądze. A nawet jak pozostaną małe, to lepiej nawet żeby nic nie oddawały, jeżeli zapewnią komuś pracę, dzięki czemu państwo nie będzie musiało go utrzymywać. Względnie - lepiej brać małą łyżeczką, a częściej. I w każdym przypadku być do przodu.

Tymczasem u nas wymyśla się wciąż nowe sposoby jak się ludziom dobrać do skóry. Otwórzcie dowolnego dnia jakikolwiek serwis gospodarczy. Przynajmniej w dzisiejszych czasach. I tak np. czytamy w „Rzeczpospolitej”: „Podatnik może stracić pieniądze w banku na 72 godziny, a nawet na 3 miesiące. Wystarczy, że komputer fiskusa wytypuje go jako oszusta, a urzędnik uzna, że blokada zapobiegnie wyłudzeniom skarbowym”.

A dlaczego w dzisiejszych czasach? No bo rzeczywiście, wszystkie nasze rządy mają swoje na sumieniu. Wszechwładza skarbówki, wysysanie z firm ile się da, niszczenie ich właściwie, często bez udowodnionych zarzutów – to znamy od lat. Ale obecnie ta plaga, ten państwowy sabotaż na narodowej gospodarce (nie że państwowej, ale narodu właśnie), przybrały szczególnie zatrważający wymiar. Wydaje się, że codziennie wymyślają coś nowego. No przecież tej władzy szczególnie potrzeba kasy, potrzeby wiadomych podmiotów są niekończące się. Aparat skarbowy jest ponad władzą sądowniczą, której wyroków nie respektuje.

Nie będzie nad Wisłą dobrze, dopóki przez sektor skarbowy i ubezpieczeń nie społecznych „nie przejdzie anioł z mieczem ognistym”.
Trzeba będzie kiedyś zdemolować sporo, a z korzeniami wyrwać nawet złe przyzwyczajenia. Razem z ludźmi, którzy je mają.


wtorek, 14 marca 2017

Chcą więcej od samozatrudnionych

W trakcie zmagań okołobrexitowych inna rzecz ważna dla świata pracy i dla imigracji również, mogła umknąć naszej uwadze. Rząd Theresy May szykuje się, aby dokręcić śrubę samozatrudnionym. Pomysł na razie zatrzymano, ale na jesieni wrócą do tego, aby zabrać im trochę więcej grosza, a to za pomocą zwiększonej składki National Insurance.

Więcej za National Insurance
Jak wiadomo, dotychczas bywała ona symboliczna. Takie podejście miało ośmielać ludzi do podjęcia własnej działalności i było uznaniem faktu, że samozatrudnieni ponoszą większe ryzyko, a nie mają prawa do wielu świadczeń, które są udziałem pracujących na etacie. Jednak według rządu, owe różnice się zanikają, a ministerstwu skarbu potrzeba pieniędzy na „nowe wyzwania” - czyli np. opiekę społeczną i szkoły. No i rzekomo obecnie zatrudnieni na etacie niesprawiedliwie obarczeni są bardziej utrzymaniem owego systemu.
No więc powstał pomysł, aby stawka 9% Class 4 National Insurance obecnie płacona przez osoby zarabiające  pomiędzy £8,060 i £43,000 wzrosła do 10% w kwietniu 2018, a za rok o kolejny procent.

W połączeniu z innymi obciążeniami, transferem ok. miliona osób w pole oddziaływania Universal Credit (zamiast dotychczasowych Tax Credits), wielu straciłoby nawet i 16% rocznego dochodu. W dodatku tych uboższych... Można się spodziewać, że wśród owych osób mnóstwo jest imigrantów, a zwłaszcza Polaków. Bo samozatrudnienie to popularna opcja np. wśród naszych budowlańców, którym po takich zmianach praca w Wielkiej Brytanii jeszcze mniej się opłaci.

Na szczęście powstała bardzo silna opozycja wobec takich zamysłów. I to z tak ze strony Partii Pracy, Liberałów, jak i wśród członków partii rządzącej. Wytyka ona przede wszystkim ministrowi skarbu Philipowi Hammondowi, że ten planuje złamać obietnice wyborcze Konserwatystów, które zakładały m.in., że składka NI nie zostanie podniesiona do końca kadencji. A do tego krytycy przypominają, że osoby self-employed wciąż np. nie mają płatnych urlopów ani chorobowego. Za to bywają obciążeni dodatkowo, np. płacąc business rates (podatek od nieruchomości w biznesie).

Machiny rządowej pewnie się całkowicie nie zatrzyma, ale premier Theresa May zdecydowała się na razie odłożyć je w czasie, tj. do jesieni i zobowiązuje ministra skarbu do wysłuchania krytyków. Aby coś zabrać, będzie on pewnie musiał dać coś w zamian. Można zakładać, że pojawią się jakieś nowe prawa dla samozatrudnionych, typu zasiłek macierzyński.

Tylko żebyśmy w spokoju tej jesieni na swoich stanowiskach doczekali. Kto wie bowiem, co wymyślą dla samozatrudnionych przybyszów z Unii Europejskiej.




czwartek, 26 stycznia 2017

Porady jak oszczędzać energię – to pic na wodę

Paradoks dotyczy pewnie wielu krajów, ale w UK to szczególnie widoczne. Firmy sprzedające energię elektryczną, gaz, wodę, uczą jak zużywać owych dóbr mniej. Czyżby chodziło im naprawdę o interes klienta? Czyżby chciały zarobić mniej, a ludziom zostawić więcej?

Takie oficjalne nastawienie frontem do petenta to oczywiście fragment większej całości. Staraliście się kiedyś pewnie o pracę w Wielkiej Brytanii. No i w kwestionariuszu oczywiście padało pod koniec pytanie o to, czy jesteście w jakiś sposób niepełnosprawni. „Powiedz nam, a my ci pomożemy. Zorganizujemy urządzenia ułatwiające twoją pracę”. Nieee... to tzw. "wypucha". Ujawnisz, że coś ci dolega, to cię nie przyjmą, bo nie ma miejsc. Ale oficjalnie trzeba być dobrym.

W sektorze energetycznym też działają tacy dobrzy ludzie. Ostatnią koszulę oddadzą... Nie, no może to za dużo powiedziane. Ale na pewno twierdzą, że nauczą cię jak oszczędzać energię. Potrzebujesz porady? Nie ma sprawy. Wyjaśnimy, wyślemy broszury.
Oszczędzać energię, czyli zużywać mniej produktu, którym oni handlują. Jeszcze innymi słowy – dawać mniej pieniędzy.

Pojawia się proste pytanie – czy to się im opłaca? Tak. Można się oczywiście spodziewać, że osoby płacące mniej zapłacą bardziej pewnie. Lepszy rydz, niż nic. No tak, ale gdyby takich było za dużo, to per saldo firma odniosłaby poważne straty, może przestałaby być rentowna.

Nasuwa się więc myśl, że te rady są nic nie warte. Cóż, może to zbyt skrajna opinia; ale na pewno ich stosowanie cudów nie zdziała. To coś jak paracetamol przy grypie (a może placebo?). Coś tam uśmierzy, sprawi wrażenie, że nie zaniedbujemy sprawy; ale nie leczy.

No i wreszcie – firmy energetyczne odbiorą sobie ewentualne straty w inny sposób. Podniosą tzw. standing charges, czy też w Polsce „opłaty za przesył” - czyli część rachunku niezależną od zużycia. Nie kijem go, tylko pałką.
A jakby za mało zarabiały i co za tym idzie państwo zaczęłoby dostawać mniejsze podatki, to by te podatki podniosło. Tak, aby dostawać dalej tyle samo albo i więcej. Rachunek łupienia musi się zgadzać.  

Imigracja do Wielkiej Brytanii umożliwia nam poznanie tabunów takich hipokrytów. Ale to nic, trzeba po prostu z tym żyć. Da się, tylko po prostu nie należy im wierzyć.





sobota, 7 marca 2015

Kamikadze


Czy pojechalibyście kiedyś zagranicę "w ciemno"? Ja tak kiedyś zrobiłem - wybrałem się do Francji na winobranie. Ale nie obiecywałem sobie niczego, jechałem z kolegą a nie z rodziną, właściwie była to wycieczka. Do tego umiałem się porozumieć, a mapę kraju docelowego miałem nawet w głowie. Tymczasem są liczni tacy, którzy jadą zupełnie w nieznane, bez przygotowania, bez znajomości terenu i ciągną jeszcze za sobą innych.


"Pomóżcie rodacy. Przyjechałam tu z dzieckiem, bo w Polsce jest biednie. A tu chodzę za pracą i nie ma. Wszyscy chcą, żebym mówiła po angielsku. Już mi się pieniądze kończą. Mieszkam kątem u znajomych, ale ile mogą mnie tak trzymać."

Takie zeznania czyta się często na polonijnych forach internetowych. Z jednej strony chciałoby się pomóc, z drugiej bierze złość.
Co do pomocy to przede wszystkim nie wiadomo jak. Bo to praca od podstaw. Trzeba by nauczyć kraju. Czy dać rybę czy wędkę? Rybę pewnie na chwilę, żby nie umarli, ale na dłuższą metę zdałoby się wędkę. Z całym oprzyrządowaniem zresztą i z know how. Ale żeby know how przekazać, to przyjmujący je musi mieć jakieś podstawy. A tu tabula rasa.

Takich kamikadze jest wielu. Praca w Wielkiej Brytanii jawi im się jako cel wyśniony, czy właściwie znakomity środek do celów wymarzonych lub choćby normalnej egzystencji.
I tu pojawia się pytanie - co oni sobie wyobrażali? Bo czego chcą to już wiemy - lepszego życia, co by to miało nie znaczyć. Ale jaki był ich obraz Wielkiej Brytanii?
Najwyraźniej miało to być miejsce, gdzie ich oczekują. Gdzie jest praca, pieniądze, ktoś pokażę co robić, np. na migi, albo wytłumaczy jakiś inny Polak. Do tego można coś dostać "na dziecko". Idzie się do urzędu (bo w Polsce głównie się chodzi) i już jest.
Tymczasem

to nie jest żaden raj

Tak się składa, że w Anglii dobrze jest mówić po angielsku. Nie jest to żaden gigantyczny obóz OHP, na którym wszystko mają dla nas przygotowane i właściwie to odpowiedzialni są za to, żeby nam tu jakoś było.
O pracę trzeba aplikować, a przy aplikacji korzystnie mieć jakąś historię. "A skąd mam ją mieć?" A kogo to obchodzi? Podobnie przy wynajmie mieszkania, ubezpieczeniu samochodu. I to wszystko kosztuje, zwłaszcza na początku.
Aby iść do pracy, trzeba by gdzieś posyłać dziecko. Małe - np. do przedszkola. To są kolejne, spore pieniądze.
To wszystko TRZEBA wiedzieć wcześniej. Inaczej - leci się jak kamikadze.

Poprzedni post - portfel imigranta        


  

piątek, 15 listopada 2013

Pasożyt ze Starego Kraju

- rodzina z wizytą


Po raz kolejny czytam o jakimś szwagrze, który przyjechał na chwilę, zagnieździł się i ani myśli się wynieść. To plaga, który towarzyszy tym, którzy ułożyli sobie życie w UK od lat.

Wielu z Was to zna. I ja sam miałem takie propozycje, że ktoś wpadnie tylko na chwilę, pobędzie tylko do momentu aż się jakoś urządzi... Spać może nawet na podłodze. Zobaczycie, będzie wesoło!

Problem w tym, że oni z reguły nie potrafią się urządzić. Pamiętacie, jak kiedyś tu przyjechaliście i sami załatwiliście sobie mieszkanie (pokój na początek), pracę? Gatunek "szwagra na podłodze" nie potrafi przeprowadzić tych operacji samodzielnie. Właśnie dlatego to Wy tu byliście pierwsi i to on Wam zwalił się na głowę, a nie Wy jemu. On po przyjeździe będzie oczekiwał, że się go weźmie za rękę, załatwi pracę - i to dobrą, bo jest wybredny. Jak mu się nie będzie podobała to porzuci, dzwonić będą do Was.

Kiedy dowie się ile kosztuje mieszkanie stwierdzi, że zostanie u Was. No bo on buduje dom w Polsce (kładzie dach, potrzebuje na passata itp.) i on musi oszczędzać.
Praca w Wielkiej Brytanii jest dla niego etapem, przynajmniej z założenia. Wy tu jesteście na dłużej - w domyśle - nie musicie oszczędzać.

Nie dba o siebie - a komu miałby się pokazywać? Żona go nie pogoni. Zresztą nie umie, zawsze to ktoś za niego robił. Nie umie gotować, nie za bardzo chce się dokładać. Pożera tyle co Was dwoje. Przecież nie może dawać tyle za prąd i gaz, bo Was jest więcej.
Nie rozumie, że spanie na podłodze choć nie jest problemem dla niego, to jest problemem dla tych, którzy tu naprawdę mieszkają. A jeżeli nie śpi na podłodze, to nie rozumie, że mieszkanie w living roomie to nie jest normalna opcja, sofa zaś to nie łóżko.

Sprawa zdąża do dramatycznego finału. Jeżeli nie chcecie się pokłócić na dobre z rodziną, to pokłóćcie się tylko trochę i nie wpuszczajcie ich do siebie "na podłogę"  ani "na sofę". Pod jakimkolwiek pozorem. 


Poprzedni post - skąd ta różnica


środa, 6 listopada 2013

Kraj zrobiony na kleju

Żyjąc w UK wciąż natykamy się na przykłady bałaganiarstwa, niestaranności, czy też po prostu fuszerki. Owszem, jesteśmy tu w pewnym sensie gośćmi, ale często również klientami i jako tacy mamy prawo domagać się jakości czegoś za co płacimy i wyśmiewać dziadostwo.

Niespodzianki, które oferuje 
życie i praca w UK  nie są wcale głęboko pochowane. Wystarczy zajść do pierwszego lepszego domu, zwłaszcza takiego wynajmowanego – a nie tego, którego polski właściciel zrobił już porządek.

Typowy brytyjski dom

Zacznę od siebie. W ubikacji mam umywalkę tak małą, że pod kranem nie mieszczą się dłonie. Drzwi od frontu (południe) z trudem domykają się w lecie, te od ogródka nie chcą zamykać się w zimie. Drzwi od jadalni zamykają się same (spad?). Schody na piętro są tak wąskie, że nie zmieściły się w nich wszystkie meble. Musiały zostać na dole.

___________________________

Zobacz - serwis dla majsterkowiczów "Fachowy dom"
___________________________


W poprzednim domu miałem kaloryfer w living roomie zamontowany na ścianie wewnętrznej, naturalnie cieplejszej, a nie na pod oknem, gdzie chłodniej. Oknem z pojedynczą szybą, zresztą.
Co się da, przymocowane jest na słowo honoru. Na jednym z polonijnych portali toczy się zresztą o tym ciekawa, a przede wszystkim tragikomiczna dyskusja. Aż się mnoży od źle (niebezpiecznie) podpiętych kabli, zacieków, dziur, odpadającego tynku, płytek, gnijących wykładzin. Choć najlepsze kawałki to spadające sufity lub kostka brukowa przyklejana do podłoża...

Następnym razem wyjaśnię „to dlaczego tutaj w ogóle mieszkamy, jak nam się tak nie podoba”. 


sobota, 2 listopada 2013

Byle nie Polakowi

Jedni płacą krajanom za "usługi", które wynikają z braku znajomości języka i obsługi komputera. Inni starają się, aby rodak na nich nie zarobił za nic, nawet jeżeli oferuje usługę rzetelną i potrzebną.

To znaczy oni uważają, że to pewnie usługa nierzetelna. Jak ktoś jest niedużą firmą i do tego polską, to pewnie chce oszukać.

Fakt faktem - są tacy. Cudotwórcy od ubezpieczeń samochodowych. Załatwiacze pracy. Niepowiązani z żadnym uznanym przedsięwzięciem, wymagający dodatkowej prowizji za swoje usługi. I nawet dobrze żyją. Jakoś sobie radzą, bo to osobnicy obrotni.

Za to inni, którzy reprezentują rzetelne, zarejestrowane firmy, zbierają baty. "U Polaka już nic nie będę załatwiał" - mówi ktoś oszukany i wrzuca wszystkich do jednego worka.
Inny po prostu - nie bo nie. Jakoś tak z zazdrością patrzy na rodaka, któremu się wiedzie i najchętniej podłożył by mu nogę - a na razie przynajmniej tyle może zrobić, że nie da mu zarobić.

Praca w Wielkiej Brytanii, to kąsek łakomy lub konieczność dla wielu biednych obywateli III RP. Również dla takich, którzy nie umieją sobie poradzić. Zresztą czasami dlatego nic nie osiągnęli w "Starym Kraju". Jeszcze długo będą padali ofiarą różnych oszustów i budowali swoje uprzedzenia. No chyba, że już je przywieźli ze sobą.



Wszyscy startujemy równo

Anglia rozpoczyna się o godzinie dziewiątej. Wtedy ludzie zaczynają pracę w biurach, a dzieci rozpoczynają lekcje w szkole. Są wyjątki - to ci, którzy robią coś wcześniej, aby inni mogli zacząć o dziewiątej.

Wszyscy startujemy równo. Wszyscy co rano znajdujemy się w tym samym bałaganie. Korki na drogach to rzecz normalna, codzienność. Na drogach miejskich, na autostradach. Bo wszyscy odpalamy fury między ósmą, a dziewiątą. Komunikaty radiowe dotyczące sytuacji na drogach o tej porze można by nagrać i odtwarzać codziennie. Bo codziennie w tych samych miejscach jest korek.

Ciut lepiej bywa w poniedziałki. Nie wszyscy jeszcze doszli do siebie... Praca w Wielkiej Brytanii nie może być za ciężka dla Brytyjczyków.

Późnym popołudniem sytuacja jest rozciągnieta w czasie. Szkoły kończą naukę trzecia, po trzeciej. Ponieważ pod nimi najczęściej nie ma wystarczająych parkingów, bywa też, że umiejscowione są przy ślepych ulicach, na drogach dojazdowych organizuje się korek.


Anglia zamyka się ostatecznie o godzinie piątej. Sklepy, poza hipermarketami i spożywką, również. Nawet poczta.
Korek trwa dalej.