Blog emigracyjny

poniedziałek, 10 grudnia 2018

Nie dla terroru zakupowego



„Czy zrobiłeś już swoje świąteczne zakupy” - takie uciążliwe pytania można usłyszeć od... paru miesięcy. I tak z każdym świętem i „świętem”, które stają się okazją do oskubania rzeszy głupców, idących na lep prymitywnej propagandy.

gorączka zakupowa
Nie mam nic przeciwko anglosaskim „świętom”, które rozgościły się na dobre i w kraju nad Wisłą. Takim jak Walentynki lub Halloween. Czemu nie, można się zabawić. Byleby przy tej okazji nie dać sobie zrobić wody z mózgu – no bo taki człowiek to już wodogłowie – i wywalić mnóstwa kasy na coś czego nie potrzebujemy.

Mam mieszane uczucia, kiedy słyszę, że to pomaga gospodarce. Bo raz – co mnie to obchodzi, to wynaturzony sposób pomagania, nie mam zamiaru kupować niepotrzebnego szajsu dla dobra społecznego. Dwa – kiedy handel nastawia się na takie okazje, to staje się niepełnosprawny w pewnym sensie. A mianowicie, nie potrafi egzystować dzięki sprzedaży ludziom tego, czego naprawdę potrzebują.

Owszem, kupuję choinkę... tzn. raz na parę lat, bo ona stoi normalnie w piwnicy. Podobnie jak bańki choinkowe. Prezenty – tak, ale bez wariactw. To nie ma być ciężar, udręka, poszukiwanie w tłoku nie wiadomo czego, nie wiadomo za ile. Ot, symbolicznie. Może by coś... zrobić samemu? Dla dzieci – po jednym egzemplarzu na głowę, plus cukierki.
Tak więc, nie kupiłem jeszcze NIC. Niech się motłoch tłoczy. I też będę miał Święta.

Nadawanie różnymi kanałami od października, że idzie Boże Narodzenie, wystawianie choinek na półtora miesiąca przed Świętami, ma jeden cel. Aby zacząć kupować i nie kupić i mieć już, tylko dalej kupować. Przez cały ten czas. Trzeba wytworzyć długotrwałą gorączkę zakupową.

Podobnie jest już w Polsce, zupełnie wynaturzone formy przybiera to w UK. Więc krótko – nie dajcie sobie zrobić wody z mózgu. Choinkę ubierzcie, jak robiono to kiedyś w kraju nad Wisłą, w tygodniu przed Wigilią. Kiedy ona stoi od miesiąca, to sprzyja handlowcom. Ogłupia was i tych, którzy ją widzą przez okno.

Aha – dlaczego nie zapowiadają (u nas) miesiąc wcześniej topienia Marzanny albo Zielonych Świątek? Bo to zupełnie niepraktyczne handlowo. Taką Marzannę można zrobić z byle czego, jedną dla dużej grupy ludzi i już. To drugie święto, to w ogóle jakieś gałązki...

Za to genialną okazją jest Wszystkich Świętych. Niedoorganizowanym, co prawda, bo to tylko trzeba zaopatrzyć się w kontener zniczy odpowiednio wcześniej; reszta sprzedaży artykułów już czysto odpustowych (czego tam nie było w tym roku) odbywa się zaś na bieżąco, na miejscu. Ale może by tak jeszcze jakieś prezenty, czy coś?

Poprzedni post


niedziela, 4 listopada 2018

To my, a nie nas


Opublikowano jakiś czas temu wyniki badań, z których wynika, że Polacy, to nacja, która najczęściej na świecie używa ad-blockerów. Oczywiście, to zagadnienie technicznie, ale rzecz nie daje nam spokoju, bo wydaje się, że taka tendencja ma coś wspólnego z naszym charakterem narodowym. O ile on istnieje.


Tak więc polscy użytkownicy komputerów najczęściej tracą cierpliwość. No bo tak by to trzeba określić. Inni przecież mają podobne problemy z reklamami, które przesłaniają treści, być może zbierają dane - ale wytrzymują z tym dłużej. My - nie. No i być może też jesteśmy bardziej przewrażliwieni na punkcie naszej prywatności, może i słusznie, czy też konkretnie zbierania wiadomości na nasz temat. Innymi słowy, inwigilowania nas. My się nie damy.
Z ciut podobnych względów wynika stosunek do pracowników call centers. I znów – oni nie są lubiani w wielu miejscach współczesnego świata. Ale u nas ludzie wychwalają się na forach internetowych jak to ich zrobili w balona, czy też jaką to wiązankę im puścili. Bo naciągnięcie na koszta tego, kto nas chce naciągnąć, czy też zrównanie go równo z glebą, to czyn chwalebny. No tak zasłużyli sobie na to, bo chcą nam coś wcisnąć, może i oszukać, są namolni, no i wreszcie też domagają się informacji na nasz temat.
Nie jest oczywiście tak, abyśmy byli tak cwani, że aż odporni na zabiegi różnych salesmanów i oszustów. Jak i wszędzie, u nas mają się oni dobrze. Ale perspektywa spuszczenia takiego ze schodów - dosłownie - to rozwiązanie powszechnie akceptowane. To z kolei związane jest z możliwością „brania prawa we własne ręce” - jak to określają np. w UK, czy też raczej „obrony koniecznej” - jak my to ujmiemy. I jako Polak i człowiek podpierający się logiką oraz dbający o rzeczywiste, słownikowe znaczenie słów, opowiem się za tą drugą opcją.

Myśmy ze szwagrem...
Inna sprawa, że za naciągaczy mamy przedstawicieli wielu profesji. Innymi słowy termin „naciągacz” bywa u nas dość „naciągnięty”. Wyobraźcie sobie taką profesję, jak czyściciele okien. Owszem, w Wielkiej Brytanii są potrzebni i z tego względu, że okna otwierają się na zewnątrz i zwłaszcza tych wyżej nie da się łatwo umyć samemu. Jak wielu jednak znacie Polaków biorących window cleanerów? Chyba niewielu. No bo jak można za coś takiego płacić? Pojawia się nawet podejrzenie, że oni te okna trzymają w takiej postaci, właśnie po to, aby dać zatrudnienie pewnej grupie tych, którym za długo nie chciało się uczyć... No ale my ich nie będziemy dotować, bo „robić w konia to my a, nie nas”.
Korzystanie z usług rozmaitych, innych „engineers” też nie za bardzo wchodzi w rachubę, bo przecież mogę to zrobić: sam,  ze szwagrem, z kolegą. „Myśmy ze szwagrem nie takie po pijaku stawiali”... Kupowanie kanapek w polskiej rzeczywistości nie wszędzie się sprawdza. Owszem, działa gdzieniegdzie w wielkich polskich miastach, ale muszą to być wytwory naprawdę ekstra lub rzecz musi odbywać się w otoczeniu biurowym (najlepiej pozującym na zwesternizowane). Ale normalnie - to nie kupujemy czegoś, co możemy wykonać samemu. I w tym wypadku ma to dość sympatyczne podstawy, bo nie jesteśmy tak leniwi i niedouczeni w kuchni.
Ale rzecz idzie dalej. Nie bierzemy np. niektórych ubezpieczeń, a to urządzeń, które możemy naprawić sami... albo może nam naprawić szwagier. W ogóle najchętniej byśmy się w ogóle nie ubezpieczali, bo to pieniądze wyrzucone w błoto,a  ubezpieczyciele to naciągacze (często tak jest). Co widać, kiedy nadejdzie klęska powodzi.

Chłop żywemu nie przepuści
Takie a nie inne zachowania mogą mieć związek z naszą chłopską naturą. Jakaś tam pewnie jest, inna od tej „miejskiej”, a pojęcie o niej kształtują stereotypy, na równi z racjonalnymi cechami grupy społecznej ukształtowanej w danych warunkach społeczno-ekonomicznych. I raczej pierwotnie trudnych, jeżeli chodzi o wygody i przyjemności z życia. Chłop jest więc krnąbrny, uparty, przesądny, nieufny wobec obcych, według niektórych przebiegły. No i miedza się liczy, czyli „dotąd jest moje i tutaj mi nie leź”. Chłop jest też... dumny, ale kłania się z czapką w ręku.
Spotyka się opinię, że Polacy są bardziej niż inni introwersyjni, a ma to związek z ich właśnie przede wszystkim chłopskim pochodzeniem. Absolutna większość żyła przez wieki w małych zbiorowościach, w grupach bardzo ograniczonych liczebnie. Ich świat też był ograniczony, a ci którzy przyszli z zewnątrz byli obcy i najpewniej wrodzy. Widać to świetnie w filmie „Konopielka”. W owych czasach już aż tak zacofanych społeczności wiele nie było, ale przez wieki właśnie tak wyglądało życie społeczne wsi. Obcych lepiej nie wpuszczać, za dużo im nie mówić; a samemu lepiej nigdzie nie jeździć. A jak już tam jesteśmy - to strach.

Są kraje o społeczeństwie o kompletnie innym pochodzeniu i innym charakterze w związku z tym. Np. tacy Holendrzy, od setek lat żyjący w miastach, a do tego mający do czynienia z morzem i wszystkim co ono niesie - w tym szerokie kontakty. No i dziś czują się swobodnie w tłumie, wśród obcych.
A większość Polaków mieszka w miastach od czasów powojennych. W związku z wielkimi budowami socjalizmu, koniecznością zasiedlenia opuszczonych siedzib poniemieckich i pożydowskich. I mamy dziś społeczność, która „jeździ do babci na wieś”, na Wszystkich Świętych, na wesele itd.

Wszyscy to też szlachta
Ale przecież mamy do czynienia ze specyficznym rozdwojeniem jaźni Polaków. A może... z roztrojeniem? No bo przecież - „Jestem z miasta. To widać, słychać i czuć”. A z innej strony wielu dostrzega w naszym narodowym charakterze pozostałości sarmatyzmu. A przynajmniej chciałoby się przyznawać do szlacheckiego pochodzenia, a choćby takowej tradycji. Tak więc „Bóg, Honor i Ojczyzna” - to po szlachecku, bo chłopi, nie czarujmy się, długo nie mieli żadnej świadomości narodowej. Ale też warcholstwo i że „każdy sobie rzepkę skrobie”, a „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie”.
Tak, tak „my home is my castle” to w Anglii sobie istnieje już tylko dla hecy, a my je traktujemy stosunkowo poważnie.  Nie lubimy jak nam ktoś z butami w nasze lezie. Koncepcja przegonienia komornika siekierą nieobca jest niejednej głowie. Większość opamięta się na czas (lub raczej policzy plusy i minusy takiej opcji). Ów niewielki margines, który próbuje się nie dać - trafia do ciekawostek w wiadomościach telewizyjnych.
„Polityczny był, chociaż gorączka kawaler” - powiedziano o pewnym szlachcicu w jednej z naszych powieści historycznych. No bo na polityce przecież też się wszyscy znamy...
Bo trzeba bronić swojego. „Barykaduj, barykaduj!” - krzyczał w „Seksmisji” Maksiu do Albercika, aby powstrzymać wraże siły płci odmiennej.

Historia przetrwania
Naród więc dbający o swoje, ale cwany. Musiał wszak radzić sobie w czasach rozbiorów i przetrwał sto kilkadziesiąt lat niewoli (w zależności od regionu). Później nadeszła wojna, okupacja i żyć było jeszcze trudniej. Za komuny też było nieciekawie. Jednak Polak umiał się zaadaptować, wykorzystywać to co jest. Zorganizował własny handel, bywało, że i własne struktury władzy. Ale też kłamstwo, oszustwo, musiały być w użyciu ze względów praktycznych. Dlatego „organizowanie” rzeczy, drobne kradzieże, np. ze swojej firmy, były długo akceptowane. Do tej pory akceptuje się ściąganie w szkole - no bo trzeba sobie radzić, a nauka niektórych rzeczy nie ma sensu. Słaba jest zaś akceptacja dla donoszenia, bo to zdrada - na „ich” rzecz, władzy, kiedyś okupanta.
No bo my swoje wiemy. I wiemy lepiej.

Jac
(autor publikował w "Tygodniku Polskim"





wtorek, 16 października 2018

Nieznośna świadomość repry



Jest jedna rzecz, która ze Starego Kraju pochodzi, a nie pozwala mi w spokoju, bez ekstremalnych reakcji miejscowych, egzystować na emigracji. To nasza reprezentacja narodowa w piłce nożnej. Po jej występach lepiej dla mnie ostatnimi czasy nie przychodzić do pracy. 

reprezentacja Polski
A reakcje to ekstremalne, czyli skrajne, bo takoweż wrażenia odnieśli. Nie tak dawno temu nasi awansowali do Mistrzostw Europy. Tam jakoś dokulali się do ćwierćfinału. W pracy nawet przedłużono czas zamknięcia interesu, abym mógł zobaczyć też rzuty karne (tak, w pracy mogę dość często oglądać mecze).
No i to na nich zostawiło wrażenie. Później – eliminacje do Mistrzostw Świata. Znów pod wrażeniem. Słyszałem nawet określenia „mighty Poland”...

A ja mówię i tłumaczę. Lewandowski? Owszem, strzeli w lidze, nawet więcej niż jedną. Ale przeczytacie następną relację i on będzie należał do najgorszych na boisku. Krychowiak? W West Brom? Poczekajcie parę tygodni, to on wam pokaże. Zieliński? No zapowiadają transfer, rok temu też zapowiadali...


Co do reprezentacji, mówiłem, „nie, my nie jesteśmy tacy dobrzy, jak nasze miejsce w rankingu”. Prognozowałem ostatnie miejsce w grupie na mistrzostwach. No, może trzecie. Prosiłem o spokój i nie branie tego teamu w ogóle pod uwagę. Ale oni się uparli. I nagle – bach! Klęska. A ja muszę później słuchać narzekań, a co gorsza oglądać kąśliwe uśmieszki.

Milik marnuje sytuacjeTaki mamy właśnie problem na emigracji, że wokół nas nie mieszkają i nie pracują Polacy. Przynajmniej nie sami Polacy – a przede wszystkim tubylcy, ewentualnie inne narodowości. W kraju nad Wisłą kto się będzie z was śmiał? Kiedy wszyscy w tej samej sytuacji...

A pracuję w miejscu, gdzie 100 procent męskiej załogi interesuje się futbolem (a nawet pakistańscy klienci pamiętają nasze gwiazdy lat 70!). Może jeden, dwóch, zna przy okazji zasady krykieta, jeden grał półzawodowo w rugby. Poza tym futbol, Futbol, futbol, zakłady, zakłady – a nawet pytania czy Jagiellonia wygra z Pogonią. Tak, bo im liga angielska nie wystarcza. Idą szerokim frontem, w którym i dla naszych rozgrywek znajduje się miejsce.
Staram się więc nie doradzać, bo jak już to zrobię, to nie trafiam. Faworyt nagle dostaje w pałę. I ponownie trzeba chodzić kanałami.

No i teraz znów się śmieją. Lekka ironia – to w najlepszym przypadku. Unikam jak mogę, najlepiej mieć wolne. Ale nie zawsze się da. Bredzę coś o drużynie w przebudowie, że to tak naprawdę sparingi... ale sam w to nie wierzę.
 

czwartek, 13 września 2018

A macie tu Milo Kleftis?



Przeszukując butelki na dolnej półce, stojącej w cieniu jakiegoś egzotycznego drzewa lodówki, znalazłem wreszcie coś, co wyglądało na znajome - „Złodzieja jabłek”. Znajome z UK, skąd chciałem wyrwać się w miejsce urokliwe, ciepłe, najlepiej rajskie, acz spokojne. Mniej kojarzone z Grecją, skąd pochodzi, wciąż niedoceniane w Polsce, gdzie wciąż nie nauczyli się, że lodowaty cydr świetnie gasi pragnienie, „podnosi na duchu” - acz nie usypia.

promy w GrecjiLodówka była jedną z kilku, które wraz z małym, ale pakownym kioskiem, „piłkarzykami”, bilardem i czymś tam jeszcze, tworzyły mini-kompleks spożywczo-zakupowo-rozrywkowy przy najlepszej na tej wyspie plaży. Piaszczystej, przy porcie w Skali – najważniejszym chyba „mieście” na Agistri.




W cudzysłowie, bo choć wygląda jak miasteczko, to jest to tak naprawdę wioska, z niewielką liczbą mieszkańców. Podobnie jak odległe o 20 minut marszu Megalochori, do którego przypływają wodoloty z Pireusu przez Eginę. Do samej Skali przychodzą większe promy oraz poranny „Agistri Express” - prawie-wodolot (trochę się unosi) łączący wysepkę z większą Eginą. Promy w Grecji to wszak podstawowy środek transportu.

Oprócz owych miejscowości, są tu praktycznie tylko przysiółki. Niektóre tak małe jak Aponissos, składające się z prywatnej wysepki dołączonej do Agistri kładką – na niej mieszka jedna rodzina, która udostępnia teren i obsługuje plażowiczów – oraz większej knajpy na brzegu.
W ogóle na całej wyspie mieszka chyba nie więcej niż tysiąc osób.

I właśnie czegoś takiego szukałem na wakacje z UK. Bez tłumów (co nie znaczy, że bez ludzi w ogóle), trochę dalej, ale nie za daleko; tropikalnie, z dobrą plażą, czystą, ciepła i przejrzystą wodą. Tak, aby zdecydowanie odmienić sobie brytyjską szarzyznę. I aby podróż tam była prosta – choć aby przeciętnemu Kowalskiemu, Smithowi i Schmidtowi wydawała się skomplikowana. To bardzo ważny warunek...


http://www.bukujemy.co.uk



No bo tak jest. Agistri to rewelacyjna opcja wczasów z UK. Tak przypuszczałem, i teraz już jestem pewien, jako że wypróbowałem ten wariant na sobie. Chodziło o to, aby samolotem dostać się do Aten. Lata ich tam sporo, z wielu portów lotniczych w UK i przez cały rok. Dalej – „kopnąć się” promem na jakąś mniej uczęszczaną wyspę. Nie żaden drogi i zatłoczony Santoryn, czy Mykonos.

„Eee, z przesiadką...” będzie narzekał jeden marian z drugim. I dobrze. O to chodzi, żeby narzekał i aby rzeczywistość wydawała mu się inna, trudniejsza; to wtedy tu nie przyjedzie.
Ale wierzcie mi, ta przesiadka była mniej męcząca, niż niejeden lot z transferem do hotelu – w ramach „wczasów pakietowych” od jednego touroperatora - tak dla atrakcji objeżdżającym po drodze wszystkie hotele w okolicy.

Wyspy Sarońskie

Ale po kolei. Zaczynam od znalezienia najtańszego lotu. Dzięki odpowiedniej wyszukiwarce lotów da się coś fajnego znaleźć i na wakacje szkolne. Do tego dobieram zakwaterowanie. To łatwe. Kwatery wakacyjne nad Morzem Śródziemnym, czy to hotele, czy wille, czy apartamenty, da się tu znaleźć na każdy dzień i dowolną długość pobytu. Trzeba tylko do sprawy podejść odpowiednio wcześnie.
Później bukuję prom. Grecy tego raczej nie robią, kupują bilet po prostu w porcie; ale będąc cudzoziemcem i chcąc mieć wszystko „zaklepane”, lepiej zaufać przedsprzedaży. Zwłaszcza jeśliby wybierać jakieś dalsze trasy z mniejszą liczbą rejsów na dzień.

Transport z lotniska do portu? Żaden problem. Jeździ tu po prostu komunikacja miejska. „Od drzwi do drzwi”. W dzień chyba lepiej metrem, aby nie stać w korkach; pod wieczór można wziąć tańszy autobus. Linia X96 to nasze „Solarisy”, tak więc czułem się jak w Krakowie. Bilet w budce, przed wyjściem z budynku lotniska. Autobus ma przystanek początkowy też dokładnie w tym miejscu. Zgubić się po prostu nie da.

My przespaliśmy się jeszcze w hotelu 200 metrów od portu w Pireusie. Raz, że nasz samolot lądował późno, dwa – że podobała nam się ta opcja. Około północy odbyliśmy wszak spacer po tym starożytnym miejscu, pijąc piwo i pożywiając się w jednej z licznych, wciąż otwartych kawiarni lub piekarni. Za grosze.

Skala hoteleProm, czy wodolot, to w Grecji środek komunikacji, powszechny, prosty i normalny, że tak powiem „bez ceregieli”. Żadna skomplikowana embarkacja, wszystko odbywa się szybko, wręcz w biegu. Tak też się wysiada. W naszym przypadku w Megalochori (wodolot), gdzie już czekał autobusik zabierający chętnych do Skali. Pięć minut drogi i zatrzymujemy się w miejscu, gdzie jest „wszystko obok”. Prosto z drzwi autobusu do knajpy na dobre lody i zimne „Mythos”. Po drugiej stronie ulicy widzimy lokalną świątynię, widokówkową wizytówkę tego miasteczka i całej wyspy. 100 metrów w prawo – plaża. Ciut dalej mały porcik. Wzdłuż promenady ciąg knajp, parę supermarketów. 100 metrów w drugą stronę, jak się okazuje, nasz hotel.

A nazywał się tak samo jak cała wyspa. „Agistri”. Dwupiętrowy obiekt (tu znajdziesz recenzje), z widokiem na morze z każdego chyba pokoju i dodatkowo z fantastycznym tarasem na ostatniej kondygnacji, z widokiem na całą Zatokę Sarońską. Ateny z Pireusem po drugiej stronie (50 minut wodolotem, 2 g. statkiem), po drodze Salamina, a jeszcze bliżej Egina. Na lewo Przesmyk Koryncki i Peloponez.
Wokół mnóstwo zabytków starożytności, które znam tylko z książek.

zabytki egina

Przed nami dwa tygodnie zupełnego relaksu (tu przydają się zamykane okiennice na balkonie, bo Skala w nocy się bawi). Wakacje na Agistrii, to: plaża, snorkeling, próbowanie jadła w różnych przybytkach, cydr „Milo Kleftis” (i parę innych alkoholi), trochę zwiedzania. Dla tych, którzy nie chcą pchać się na Akropol w sezonie, polecam świątynię Afai na Eginie. Również dobrze zachowana. Łatwo dostępna (taksówka z portu 17 euro), bez tłoku. I widokami jakich wcześniej nie doświadczyłem i gdzie poczułem się, jakby znów oglądał serial „Odyseja”.

Żal było wracać. Ale już mam swoją opcję na wakacje z UK. Dzielę się nią, bo teraz czas na kolejną wyspę.


niedziela, 9 września 2018

Powrót do przyszłości znów smuci



Kiedy w połowie lat 80-tych zobaczyłem „Powrót do przyszłości”, to obok innych emocji poczułem się dość zdołowany. Ostatnio jedna z polskich telewizji pokazała znów ten film i to odczucie pojawiło się również. A mieszkam w Zjednoczonym Królestwie.

Wtedy w PRL panowała przaśność i szarość. Pewnie i tak nie było tak źle jak gdzie indziej w sąsiedztwie, bo podobno mieliśmy „najweselszy barak w całym obozie”.
Jednak ten film pokazał mi świat zupełnie inny. A był to, co gorzej, świat chłopaka mniej więcej z podobnej półki wiekowej... I może dlatego ujrzałem te obrazy bardziej wyraźnie, niż w przypadku innych filmów „z tamtej strony”.

powrót do przyszlości
Zobaczyłem więc jak mogą żyć ludzie cywilizowani. Przede wszystkim kolorowo. I to już w latach 50-tych (które też pokazano w tym filmie). W sposób urozmaicony. Z masowym wykorzystaniem techniki. Mieszkając we własnych przestronnych domach. Prowadząc fajne samochody, już od nastego roku życia. Bez kompleksów. A jeżeli nawet są, to zawsze pojawi się jakiś Marty McFly, który ci powie „You can do it!”. Z uśmiechem – pełnym białych, zdrowych zębów. Itp. itd.
mcfly

My znaczy się też pochodzimy z kręgu tej samej cywilizacji, tyle że mieliśmy pecha znaleźć się na mapie pomiędzy wrogimi potęgami, kierowanymi najczęściej przez reżimy totalitarne. I może – co gorsza – czy to demokracja, czy brak demokracji, to potrafiliśmy zawsze wykierować się tak, że oddawaliśmy władze w ręce debili (i tak jest do dziś). Stąd i w znacznej mierze sami sobie zgotowaliśmy ten szary los.

Ale przecież ja i wielu z Was, którzy to czytają, to migranci. Naszym udziałem stały się praca i życie w Wielkiej Brytanii. Tutaj jest zgoła inne położenie kraju. Demokracja zaś miała podobno działać bez zarzutu... Gospodarka, no palce lizać. A z tego wszystkiego fajne, wesołe i zasobne życie.

No i dziś, tuż przed tym „Back to the Future”, pokazano „Keeping Up Appearances”, czyli u nas „Co ludzie powiedzą”. Wiecie, z Patrycją Bukietową.
Idą ulicą tej dzielnicy, w której mieszka „Powolniak”. Zaraz, co to kurwa jest Auschwitz? No ten sam styl. Prawie podobnie nędzne baraki. Nie otynkowane, jednakowe, ubogie... Wiedziałem, że skądś znam podobny obraz. A to przecież z wycieczki do byłego obozu koncentracyjnego!

bieda w uk
Ludzie tu, owszem, wolni. Ale jakżeż inni w prezencji. W tym serialu w miarę, ale przecież widzicie te szczerbate twarze, mordy zakutane w czarne dresy i kurtki. Kradnące na rowerach lub kradnące rowery. Ci z wyższych warstw zresztą też jacyś szarzy i dentystycznie zaniedbani. Domy jeżeli nawet nie councilowskie, to też jednakowe dla całej dzielni. A kupić je, zwłaszcza jakieś przyzwoite, już bardzo trudno.
Resztę czyni brytyjska pogoda. Razem jest – szaro, monotonnie, jednakowo, smutno. A jak przez chwilę wesoło, to łatwo można dostać w ryja. I oddać łatwo nie można; bo prawie zawsze rację w oczach policji i sądu ma ten, który cię zaatakował lub chciał okraść. Albo który jest ciemniejszy.

Nie wiem – taki styl, łeb nie ten (i to sprawa narodowa, genetyczna? co by nie powiedzieli przeciwnicy takiego podejścia do ras i narodów), przyzwyczajenia.... czy może ktoś ich klepie w karczycho, kopie w dupę, i utrzymuje w świadomości, że tak ma być i tak jest dobrze.
Niemniej tak jest. To wizualna, często ekonomiczna i intelektualna nędza. I nie zmieni tego parę szklanych wieżowców „Capital City” (był nawet taki serial, który kiedyś wywołał u mnie fałszywe wyobrażenia nt. tego kraju), ani spora grupa noblistów i wynalazców.
Reszta jest do dupy. Trzeba z tego wycisnąć ile się da, bo tego świata się nie zmieni. Przynajmniej nie za naszego życia.






wtorek, 28 sierpnia 2018

No nie, znowu to samo...



W Wielkiej Brytanii nie mówię, że jest sierpień. Tylko, że jest już cholera sierpień. Dlaczego? Bo to nie jest taki sierpień, jaki znałem wcześniej. Tutaj zawsze musi się w tym miesiącu zepsuć pogoda. Człowieka wracającego np. ze słonecznej Grecji czy choćby z Polski wita taki pogodowy „shitt”, a co za tym idzie – dół psychiczny...

pada w sierpniu
Tak, żeby go jeszcze dobić na zakończenie wakacji. Które przecież jeszcze oficjalnie się nie zakończyły, ale na zewnątrz już jesień. Leje, wieje i ciemno. Owszem, dzień krótszy niż w czerwcu, ale przede wszystkim słońce szczelnie zasłaniają chmury.

Taki tu już jest układ pogody w ostatnich latach. Czy też „taki mamy klimat”. Maj, czerwiec – ciepło, właściwie jakby lato rozpoczynało się wcześniej. W tym roku jeszcze lipiec był genialny. Unikany wręcz, nie tylko jak na brytyjską pogodę, ale i w skali Europy.

Później nadchodzi ten denny sierpień. No i jeszcze mamy tzw. „Indian Summer”, czyli ostatnie podrygi lata... wczesną jesienią. Na to przynajmniej liczę. Żeby się jeszcze ogrzać po nijakim sierpniu, a przed zimą. Pewnie bez śniegu, pewnie z temperaturami wyższymi niż w Polsce. Co z tego jednak, kiedy ten wiatr powoduje, że zimno może być bardziej przenikliwe.

A z tym sierpniem jeszcze taki kłopot, że to właśnie w nim koncentrują się wakacje szkolne. W lipcu ich tyle, co kot napłakał.
W Polsce jest ich dwa miesiące, więc jak lipiec deszczowy (w końcu to najbardziej mokry miesiąc w polskich statystykach), to sierpniu bierzemy rewanż.

Dlatego – od tej pory będę wyjeżdżał jak najpóźniej się da. Tak, aby nie zaczynać jesieni za wcześnie.
Może i do Polski, bo tam powinno być lepiej, ale przede wszystkim tam, gdzie pogoda będzie gwarantowana. A dokładnie w jaki miejsce – to w następnym poście.

środa, 22 sierpnia 2018

To nie jest czas parasoli


Dopiero po latach zauważyłem pewną ciekawostkę. Mieszkam w Anglii i nie noszę parasola. Czyżby tak zmienił się klimat? Fakt, ostatnio było wręcz afrykańsko – ale przecież znów zaczęło padać. A ja dalej swoje.

Ale czy tylko ja? No chyba nie. Owszem, parasole nie wyginęły całkiem, a się je jeszcze zauważyć gdzie nie gdzie. Ale to już zdecydowanie nie jest zjawisko masowe.

nie noszę parasola
W garniturze, z torebką - pasuje
Czemu? Można się zastanawiać. Na pewno moda. Parasol bardziej pasuje do garnituru, palta, jesionki, czy co tam jeszcze dawniej noszono. Do kurtki sportowej ani skórzanej już nie. Angole zresztą przemieszczają się i w zimie w samych t-shirtach. Koszulki z krótkim rękawem, to element ubioru całoroczny. Również na zimę w UK. Dla niektórych zaś, wcale licznych niestety – to dres. A do nich parasol niezbyt pasuje. "No bo jak ja bym wyglądał". No jeżeli już, to kurtka z kapturem.

Dalej – zmotoryzowanie społeczeństwa. Ludzie na dłuższe – a często i na krótsze dystanse – przemieszczają się głównie samochodami. A z tych, szybki przeskok do sklepu, do firmy, czy gdzie tam jeszcze. Parasola nie opłaca się rozkładać. Ci, którzy mają dalej, może i tę parasolkę zabiorą (pod warunkiem, że nie chodzą w samym t-shircie).

No i jeszcze ten element, który wciąż chodzi w koszulach i swetrach. Oni też są bardziej skłonni do tego typu chronienia się przed deszczem. Wiadomo, „konserwatyści”...

Gdzie jeszcze zauważyłem dużo parasoli? A na szlaku z parkingu do szkoły, tam gdzie zaprowadzam swoje dzieci. Nawet wiem dlaczego - bo wąsko po drodze. Ścieżka pomiędzy siatką zewnętrzną a boiskiem szkolnym (czyli drugą siatką) ma szerokość człowieka. W sam raz, żeby wp... się tam z parasolką i zasuwać gadając z koleżanką, nie zwracając uwagi kogo tą parasolką szturchamy. Ten typ tak ma.

A czy ja mam parasol? Oczywiście! Nie jeden. Stoją zresztą w przepisowym stojaku na parasole, niedaleko od wejścia. I czekają na swoją szansę.

A ja zaś myślę kupić sobie sztormiak.

piątek, 27 lipca 2018

Odkurzyli nam tradycję

Upały straszne w UK... pewnie czujecie czasami ten smak lodowatego piwa, które czeka tam gdzieś na was w lodówce. Dobry pomysł, ale w pewnych warunkach inny może być lepszy. Bardzo brytyjski, choć ja lubię szczególnie jego wersję skandynawską. To cydr.

cydr lubelski
A jeszcze bardziej szczególnie – jego wersję owocową. Np. mango- truskawka, limetka, owoce leśne itp.
Wierzcie człowiekowi, który kiedyś nie cierpiał np. piwa z sokiem (chyba że grzane, w zimie, na poty). To się sprawdza.
Otóż spędzając kiedyś wczasy w Hiszpanii, tak mi się porobiło, że piwo, a zwłaszcza jego wersja ale, stopniowo przestawało mi smakować. Za to coraz bardziej zaczął mi podchodzić owocowy Kopparberg, zimny i jeszcze z lodem.

Anatomię tego drugiego zjawiska już zrozumiałem. Otóż jego smak coś mi przypominał... mam! „Gruźliczanka” - czyli woda sodowa z saturatora, z sokiem malinowym. Było coś takiego za komuny. Niezbyt higieniczne, ale przecież smaczne i świetne na pragnienie.

I Kopparberg właśnie taki jest. To sodówka z saturatora z sokiem owocowym i odrobiną alkoholu. Tzn. taki ma smak. A co do składu, to na pewno podstawę stanowi normalny cydr jabłkowy, reszta to dodatki.
A co do jabłkowego – taki też wypiję. Choć wolę chyba ciut ten gruszkowy, czyli perry. Może być i ten tani, grunt żeby zimny.

A teraz uwaga. Czemu właśnie cydr? Poza smakiem, ma jedną niepodważalną zaletę. Posiada mniej więcej tyle alkoholu, co piwo, ale tak nie rozleniwia. No bo kiedy w środku upalnego dnia łykniesz sobie kufelek lagera, istnieje niebezpieczeństwo, że już za bardzo nie będzie ci się chciało za dużo robić. Najlepiej byłoby wypić następne piwo... Dlaczego tak jest? Bo piwo zawiera chmiel. To składnik m.in. niektórych leków uspokojających. Cecha dobra, ale raczej na wieczór. Na dzień – nie za bardzo.
Tymczasem cydr da również leciutkiego kopa, orzeźwi, a nie uśpi. Przynajmniej w umiarkowanej dawce...

No i w UK go nie brakuje. I to w bardzo przystępnych cenach. Wielu tutejszych Polaków wypiło go tutaj po raz pierwszy, wielu się przekonało. Rzecz przecież smaczna, orzeźwiająca i tania. I często z polskich jabłek...  Bo przecież jesteśmy jednym z największych producentów tego owocu na świecie!

W Polsce też kiedyś pijano powszechniej. Jak i w ogóle różne produkty fermentacji owoców. Teraz stopniowo powraca do łask, ale wolno. Nie tylko, że przyzwyczajenie do piwa – ale też zła (normalka) polityka władz. Jakichkolwiek, czy peowskich, czy pisowskich.

A uwolnić to! Dać chłopom możliwość wyrobu i sprzedaży u siebie (w ramach rozsądnego limitu). Podatek obniżyć do minimum. Przez chwilę do zera. Sadownicy odetchną, owoce nie będą gnić. I rozbujamy tę branże na dobre. A ludzie będą mieli butelkę czy puszkę za 2 zł. Tyle to powinno kosztować.

Czy pisałem tego posta spragniony? Jak najbardziej! Na szczęście menadżer w pracy uraczył mnie zimniutkim Rekorderlig. Truskawka, mango, te rzeczy... Cymes!


piątek, 18 maja 2018

Tak wiele hałasu o nic II


Przed nami Royal Wedding, „Królewski ślub”. Harry Windsor poślubi niejaką Meghan Markle. Kraj aż huczy. Jakie jednak ma dla znaczenie ten fakt dla Zjednoczonego Królestwa? Czy w ogóle jakiekolwiek?

ślub Harry'ego i Meghan
Po pierwsze, „królewskie” to nie znaczy króla, ani nawet kandydata na niego. Po drugie, ślub to nie pierwszyzna dla panny młodej.
Tak, jest to ożenek w rodzinie królewskiej. Harry nie jest królem i nim nie będzie. I to nie tylko dlatego, że jest szósty do tronu, ale właśnie żeni się z rozwódką. Już jeden król przed wojną musiał abdykować, kiedy odważył się na taki krok.

Ale Harry może, bo przecież wcześniej na tron wskoczy jego brat, który w dodatku wraz z małżonką rozmnaża się z powodzeniem.

Meghan Markle rzekomo ma korzenie również królewskie. Podobno rodzina jej ojca wywodzi się od Plantagenetów. Tyle, że Wikipedia, która ujawnia tę rewelację również pisze: „Ojciec ma pochodzenie holendersko-irlandzkie”. No bo jak się liczy i po kądzieli, to różne cuda mogą się przydarzyć.
No a matka jest oficjalnie Afroamerykanką – czyli Murzynką po naszemu. To chyba wciąż dozwolone określenie, chociaż wojownicy poprawności politycznej próbują je na chama wciągnąć na listę wyrażeń zakazanych.

Tak! Na to właśnie czekaliśmy! To było pewne, wcześniej czy później i w rodzinie królewskiej pojawią się Mulaci. I dobrze, prawda?
Co prawda, ja obstawiałem, że będzie jakiś Mohammed, ale poczekajcie jeszcze trochę... (a wtedy zmienimy interes na sułtanat).

No bo można się zastanawiać, czy jeżeli już trzymają tę rodzinę królewską ku uciesze gawiedzi (jak się trzyma małpy w klatkach), to czy nie powinni bardziej dbać o pewien jej format. W sensie konserwacji dziedzictwa narodowego. Tak jak nie dobudowuje się nowych elementów ze szkła i stali do Pałacu Buckingham i innych, tak może i tu nie powinno być – nie Broń Boże! nie chodzi chodzi o to, że czysto rasowo – po prostu nie zbyt nowocześnie.
No ale Windsorowie (do I wojny światowej nazywali się Sachsen-Coburg-Gotha) mają dość luźny wybieg, więc może i dla tego tak oddalonego od tronu nie ma co robić scen.

No a teraz jaki ma sens całe zamieszanie, którego jesteśmy świadkami? W sensie politycznym żadne. Tzn. dla jednych to kolejna degradacja rodziny królewskiej (bo i przeszłość panny młodej bywała ciekawa, jak donoszą tabloidy), dla innych dalszy ciąg liberalizacji.

Dla narodu ma to zaś potężne znaczenie rozrywkowe. W imię okazywania przywiązania do rodziny królewskiej będzie można się znów napić. Każda okazja dobra. A to mistrzostwa świata w piłce nożnej, a to święta, a to Bank Holiday po prostu. Anglicy lubią takie okazje. Można sobie zorganizować np. Royal Wedding Picnic. Co prawda tym razem wypadałoby szampana (no, niech będzie Pimms albo jakaś jego podróba) i do niego zakąsić truskawki, ale nie bądźmyż drobiazgowi!

A co za tym idzie, taki dzień to rewelacyjne możliwości dla handlu. A to pamiątki, a to napitki, a to owe truskawki właśnie. Różne knajpy, kluby, szkoły itd. urządzają okolicznościowe imprezy. W radiu pytają – jak macie zamiar obchodzić ten dzień? A tu dzwoni facet i mówi: „Ja, to wypiję parę piw i włączam finał Pucharu Anglii”. 

  

poniedziałek, 7 maja 2018

Skarbówka z ludem

Tak, dość tutaj narzekamy na różne pomysły naszych brytyjskich gospodarzy. Ale kiedy pytają nas w czym to życie na emigracji jest lepsze, odpowiedzi również łatwo znaleźć. Owszem, chodzi w znacznej mierze o lepsze zarobki, ale i to, że tych pieniędzy tak żarłocznie nie zabierają. W ogóle skarbówka jest tutaj bardziej przyjazna obywatelowi. Jak i tutejszy ZUS. 

Znacznie bardziej, wręcz dramatycznie. Praca w Wielkiej Brytanii pozwala na konsumowanie większej ilości jej owoców temu, kto ją wykonuje. Tak poprzez kwotę wolną od podatku, jak i wysokość obowiązkowych ubezpieczeń społecznych. A czasami brak konieczności ich odprowadzania.
Zaś człowiek, który zakłada w Wielkiej Brytanii działalność gospodarczą, nie musi się obawiać, że będzie z założenia traktowany jak potencjalny przestępca. Zjednoczone Królestwo stoi przedsiębiorczością. Od wieków wspiera biznes, a wręcz chroni go. Nie ma mowy o takich prześladowaniach jak w Rzeczypospolitej.

brytyjski system skarbowy
Nie ma tu sensu blokowanie działalności płotek, zaglądanie wszystkim do kieszeni na każdym kroku. Refleksja naszła mnie ostatnio podczas wizyty na car boocie. Wiadomo, że ci, którzy wyprzedają swoje starocie nie płacą podatku. Ale też – już na wjeździe – organizatorzy nie posługują się żadną kasą fiskalną. Dalej – ci, którzy prowadzą w tym miejscu gastronomię, również nie wbijają nic na kasę. Tysiące funtów przechodzą z ręki do ręki bez żadnej kontroli.

Byliście kiedyś na szkolnej imprezie. Handlują także bez użycia kas. Urządzają loterie. Na dodatek – o zgrozo! - sprzedają kawę po irlandzku na terenie szkoły... A gdzie ustawa o wychowaniu w trzeźwości?
Kto by się tym przejmował. Przecież szkoła musi sobie dorobić, a ci, którzy tu przyszli wiedzą co robią.

A jak już się ktoś rozlicza – cóż za prosta sprawa! Loguje się do systemu, wypełnia prosty formularz (który sam wszystko oblicza), płaci również online. Nigdzie nie dzwoni, nie chodzi, nie wysyła żadnych papierów. I tak już od lat. Ludzie nawet nie wiedzą, jak wygląda ich urząd skarbowy i gdzie jest.

Ktoś tu chyba rozumie, że trzeba pozwolić firmom się rozwinąć, aby można było z nich pobierać porządne pieniądze. A nawet jak pozostaną małe, to lepiej nawet żeby nic nie oddawały, jeżeli zapewnią komuś pracę, dzięki czemu państwo nie będzie musiało go utrzymywać. Względnie - lepiej brać małą łyżeczką, a częściej. I w każdym przypadku być do przodu.

Tymczasem u nas wymyśla się wciąż nowe sposoby jak się ludziom dobrać do skóry. Otwórzcie dowolnego dnia jakikolwiek serwis gospodarczy. Przynajmniej w dzisiejszych czasach. I tak np. czytamy w „Rzeczpospolitej”: „Podatnik może stracić pieniądze w banku na 72 godziny, a nawet na 3 miesiące. Wystarczy, że komputer fiskusa wytypuje go jako oszusta, a urzędnik uzna, że blokada zapobiegnie wyłudzeniom skarbowym”.

A dlaczego w dzisiejszych czasach? No bo rzeczywiście, wszystkie nasze rządy mają swoje na sumieniu. Wszechwładza skarbówki, wysysanie z firm ile się da, niszczenie ich właściwie, często bez udowodnionych zarzutów – to znamy od lat. Ale obecnie ta plaga, ten państwowy sabotaż na narodowej gospodarce (nie że państwowej, ale narodu właśnie), przybrały szczególnie zatrważający wymiar. Wydaje się, że codziennie wymyślają coś nowego. No przecież tej władzy szczególnie potrzeba kasy, potrzeby wiadomych podmiotów są niekończące się. Aparat skarbowy jest ponad władzą sądowniczą, której wyroków nie respektuje.

Nie będzie nad Wisłą dobrze, dopóki przez sektor skarbowy i ubezpieczeń nie społecznych „nie przejdzie anioł z mieczem ognistym”.
Trzeba będzie kiedyś zdemolować sporo, a z korzeniami wyrwać nawet złe przyzwyczajenia. Razem z ludźmi, którzy je mają.


niedziela, 1 kwietnia 2018

Urodzinowy obowiązek na emigracji

Życie na emigracji w Wielkiej Brytanii to dla wielu konieczność - dla innych jednak przyjemność – dostosowania się do miejscowych obyczajów. Jednym z odpowiedników naszego ludowego „zastaw się, a postaw się” jest zwyczaj organizowania corocznych urodzin dla dzieci, koniecznie z maksymalnym gronem rówieśników i w wynajętym miejscu. Bez liczenia się z kosztami.

urodzinowy obowiązek w UK
Owszem, nie tylko na emigracji, ale i w Polsce urodziny mamy co roku. Pewnie każdy przyjmuje systematycznie jakieś życzenia. Na 15., 18. 21. i któreś tam jeszcze urodziny robi się coś większego. Poza tym, mamy imieniny. No ale tutaj nie ma imienin – trzeba je więc czymś zastąpić.

Jednak tu nie chodzi o jakiekolwiek przyjęcie, poczęstunek. Obowiązkiem jest wynajęcie czegoś większego (wynajęcie kogoś również) i zaproszenie najlepiej całej klasy, plus grona znajomych spoza niej.
Pomysły są różne: małpie gaje, imprezy na basenie, na lodowisku, autobus z grami komputerowymi, wynajęcie sali i do niej animatora itp. itd. Coś zrobić trzeba. Przecież nas też zaprosili.
Tymczasem brak już pomysłów. Zwłaszcza w klasach późniejszych. Wszystko już było. A przecież wyścig trwa.

Nie przyjmować zaproszeń i samemu nie chodzić? Ale jak wytłumaczyć to dziecku? Trzeba brać w tym udział. Cóż z tego, że ojciec jednego dziecka jest prawnikiem lub lekarzem i wywalenie 500 funtów to dla niego pryszcz, a matka innego jest sprzątaczką? Ta brytyjska zrobi imprę na kredyt. Ta polska też wcześniej czy później pójdzie w jej ślady. Żeby się jednorazowo pokazać, dotrzymać kroku innym, odejmie dziecku/dzieciom z wakacji, pojadą i tak jak zwykle do babci na wieś.

trzeba zorganizować imprezę urodzinową dla dziecka
To byłoby za mało
Jest jeszcze drobny problem dla otoczenia. 30 dzieci dzielone na 52 tygodnie, minus wakacje i tych paru, którzy jednak się wyłamią – jakby nie patrzeć wyjście jest co chwilę. Konieczność kupienia prezentu (najlepiej innego niż tydzień temu), jazdy nie wiadomo gdzie, czasami przeorganizowania czasu – nie każdy pracuje od poniedziałku do piątku od 9 do 3. No... tzn. ci, których na to zawsze stać często tak pracują.

To coś jak święta, po których człowiek jest zmęczony i chciałby już codzienności. Choć pewnie inni, którzy lubią się pokazać, właśnie dzięki temu i po to żyją. Im z tym dobrze.


niedziela, 18 lutego 2018

Odbierają paszporty polskich dzieci

Polskie dzieci urodzone w UK, które dostały paszporty brytyjskie w trybie uproszczonym, coraz częściej je tracą. Powodem ma być rzekomy błąd brytyjskich urzędników popełniony w momencie rozpatrywania aplikacji pięć lat temu. Za ów błąd każą płacić małym - do niedawna - polskim Brytyjczykom. Błąd można naprawić, ale jest to trudne, czasami niewykonalne. Wygląda to na celowe działanie - bo jak zauważa wielu komentatorów - któż mógłby być tak głupi?



A naprawiać mają ten błąd znów petenci, czyli rodzice polskich dzieci. Tacy, którzy przed urodzeniem dziecka mieszkali i pracowali w Zjednoczonym Królestwie przynajmniej pięć lat i mieli to udokumentowane. Bo to im pozwalano aplikować bezpośrednio o paszport dla ich pociech, bez uprzedniego występowania o obywatelstwo i związanej z tym dłuższej procedury.

A jaki to błąd? Otóż ci, którzy emigrowali do UK w pierwszych kilku latach po przystąpieniu do Unii Europejskiej nowych krajów w 2004 roku, byli zobowiązani do zarejestrowania się w tzw. Workers Registration Scheme (WRS) i do przepracowania pełnych 12 miesięcy.

Z kolei urzędnicy rozpatrujący wnioski o paszporty brytyjskie dla ich dzieci, powinni również żądać certyfikatu owego WRS. Tak nie robili. Rzekomo.

Dlaczego rzekomo? Bo np. autor tego postu dostarczył WRS do urzędu paszportowego. A teraz domagają się od niego owego dokumentu jeszcze raz. Więc - albo to kłamstwo albo ktoś owego dokumentu nie odnotował.

Albo jeszcze co innego. To WRS rzekomo ma być problemem, ale bywa, że urzędnicy domagają się i innych dokumentów. Np. ponownie zeznań podatkowych (P60) albo payslipów za pierwszy rok pracy rodziców. Albo karty stałego rezydenta wydanej przed urodzeniem dziecka! Choć według prawa nie jest ona konieczna do wystąpienia o paszport dla dziecka, no i ludzie niekoniecznie taki dokument wtedy posiadali. Ale, jak powiedział nam jeden urzędnik, "Her Majesty Passport Office może zażądać czegokolwiek". 

Nikt z tym nic nie robi. Instutycje polonijne nie reagują. Polski MSZ uważa, że to pojedyncze przypadki i że to nie jego sprawa, jak obce państwo wydaje swoje paszporty. Poniekąd to racja, choć poniewieranie obywateli również Polski i Unii Europejskiej nie wygląda pozytywnie. Pisze o tym ten portal polonijny w UK.

Sami poszkodowani zaś nie potrafią się zorganizować i np. wystąpić z pozwem zbiorowym. Niektórzy posłusznie schylają głowy i mozolnie dostarczają różne dokumenty - po czym ich kolejne wnioski są odrzucane, pod różnymi pozorami. Inni mówią "Będę się martwił za rok, naszego dziecka paszport jest jeszcze ważny". Jakoś to będzie. Wybiorą nas pojedynczo...

A tu wygląda na to, że na tym polega strategia powolnego wypychania. Takie rzucanie kłód pod nogi, pojedyncze kopy w d... raz temu, raz temu. Kiedyś może nie odnowią paszportu i dorosłemu, a kto im zabroni? Jakiś powód się znajdzie. Zwłaszcza, że ów poligon z udziałem małych dzieci przechodzą z łatwością.