Przeszukując butelki na dolnej półce, stojącej w cieniu jakiegoś egzotycznego drzewa lodówki, znalazłem wreszcie coś, co wyglądało na znajome - „Złodzieja jabłek”. Znajome z UK, skąd chciałem wyrwać się w miejsce urokliwe, ciepłe, najlepiej rajskie, acz spokojne. Mniej kojarzone z Grecją, skąd pochodzi, wciąż niedoceniane w Polsce, gdzie wciąż nie nauczyli się, że lodowaty cydr świetnie gasi pragnienie, „podnosi na duchu” - acz nie usypia.
Lodówka była jedną z kilku, które wraz z małym, ale pakownym kioskiem, „piłkarzykami”, bilardem i czymś tam jeszcze, tworzyły mini-kompleks spożywczo-zakupowo-rozrywkowy przy najlepszej na tej wyspie plaży. Piaszczystej, przy porcie w Skali – najważniejszym chyba „mieście” na Agistri.
W cudzysłowie, bo choć wygląda jak miasteczko, to jest to tak naprawdę wioska, z niewielką liczbą mieszkańców. Podobnie jak odległe o 20 minut marszu Megalochori, do którego przypływają wodoloty z Pireusu przez Eginę. Do samej Skali przychodzą większe promy oraz poranny „Agistri Express” - prawie-wodolot (trochę się unosi) łączący wysepkę z większą Eginą. Promy w Grecji to wszak podstawowy środek transportu.
Oprócz owych miejscowości, są tu praktycznie tylko przysiółki. Niektóre tak małe jak Aponissos, składające się z prywatnej wysepki dołączonej do Agistri kładką – na niej mieszka jedna rodzina, która udostępnia teren i obsługuje plażowiczów – oraz większej knajpy na brzegu.
W ogóle na całej wyspie mieszka chyba nie więcej niż tysiąc osób.
I właśnie czegoś takiego szukałem na wakacje z UK. Bez tłumów (co nie znaczy, że bez ludzi w ogóle), trochę dalej, ale nie za daleko; tropikalnie, z dobrą plażą, czystą, ciepła i przejrzystą wodą. Tak, aby zdecydowanie odmienić sobie brytyjską szarzyznę. I aby podróż tam była prosta – choć aby przeciętnemu Kowalskiemu, Smithowi i Schmidtowi wydawała się skomplikowana. To bardzo ważny warunek...
No bo tak jest. Agistri to rewelacyjna opcja wczasów z UK. Tak przypuszczałem, i teraz już jestem pewien, jako że wypróbowałem ten wariant na sobie. Chodziło o to, aby samolotem dostać się do Aten. Lata ich tam sporo, z wielu portów lotniczych w UK i przez cały rok. Dalej – „kopnąć się” promem na jakąś mniej uczęszczaną wyspę. Nie żaden drogi i zatłoczony Santoryn, czy Mykonos.
„Eee, z przesiadką...” będzie narzekał jeden marian z drugim. I dobrze. O to chodzi, żeby narzekał i aby rzeczywistość wydawała mu się inna, trudniejsza; to wtedy tu nie przyjedzie.
Ale wierzcie mi, ta przesiadka była mniej męcząca, niż niejeden lot z transferem do hotelu – w ramach „wczasów pakietowych” od jednego touroperatora - tak dla atrakcji objeżdżającym po drodze wszystkie hotele w okolicy.
Później bukuję prom. Grecy tego raczej nie robią, kupują bilet po prostu w porcie; ale będąc cudzoziemcem i chcąc mieć wszystko „zaklepane”, lepiej zaufać przedsprzedaży. Zwłaszcza jeśliby wybierać jakieś dalsze trasy z mniejszą liczbą rejsów na dzień.
Transport z lotniska do portu? Żaden problem. Jeździ tu po prostu komunikacja miejska. „Od drzwi do drzwi”. W dzień chyba lepiej metrem, aby nie stać w korkach; pod wieczór można wziąć tańszy autobus. Linia X96 to nasze „Solarisy”, tak więc czułem się jak w Krakowie. Bilet w budce, przed wyjściem z budynku lotniska. Autobus ma przystanek początkowy też dokładnie w tym miejscu. Zgubić się po prostu nie da.
My przespaliśmy się jeszcze w hotelu 200 metrów od portu w Pireusie. Raz, że nasz samolot lądował późno, dwa – że podobała nam się ta opcja. Około północy odbyliśmy wszak spacer po tym starożytnym miejscu, pijąc piwo i pożywiając się w jednej z licznych, wciąż otwartych kawiarni lub piekarni. Za grosze.
Prom, czy wodolot, to w Grecji środek komunikacji, powszechny, prosty i normalny, że tak powiem „bez ceregieli”. Żadna skomplikowana embarkacja, wszystko odbywa się szybko, wręcz w biegu. Tak też się wysiada. W naszym przypadku w Megalochori (wodolot), gdzie już czekał autobusik zabierający chętnych do Skali. Pięć minut drogi i zatrzymujemy się w miejscu, gdzie jest „wszystko obok”. Prosto z drzwi autobusu do knajpy na dobre lody i zimne „Mythos”. Po drugiej stronie ulicy widzimy lokalną świątynię, widokówkową wizytówkę tego miasteczka i całej wyspy. 100 metrów w prawo – plaża. Ciut dalej mały porcik. Wzdłuż promenady ciąg knajp, parę supermarketów. 100 metrów w drugą stronę, jak się okazuje, nasz hotel.
A nazywał się tak samo jak cała wyspa. „Agistri”. Dwupiętrowy obiekt (tu znajdziesz recenzje), z widokiem na morze z każdego chyba pokoju i dodatkowo z fantastycznym tarasem na ostatniej kondygnacji, z widokiem na całą Zatokę Sarońską. Ateny z Pireusem po drugiej stronie (50 minut wodolotem, 2 g. statkiem), po drodze Salamina, a jeszcze bliżej Egina. Na lewo Przesmyk Koryncki i Peloponez.
Wokół mnóstwo zabytków starożytności, które znam tylko z książek.
Żal było wracać. Ale już mam swoją opcję na wakacje z UK. Dzielę się nią, bo teraz czas na kolejną wyspę.
Fajne ciekawostki :)
OdpowiedzUsuńNa Agistri jest pięknie, jeździmy tam często na weekend.
OdpowiedzUsuń