Blog emigracyjny

poniedziałek, 11 grudnia 2017

Takie są odwieczne prawa natury

Zima na Wyspach Brytyjskich jest rzeczywiście inna. I nie chodzi tylko tylko o to, że jest z reguły cieplejsza, niż w naszej części Kontynentu. Chodzi o to, że jakiekolwiek jej odważniejsze występki powodują bez porównania większą mizerię miejscowych.

zima w Wielkiej Brytanii
„Zima znów zaskoczyła drogowców” - jakże często słyszeliście to w Polsce. Tutaj zaś, jakżeż często obserwujemy katastrofę infrastruktury, jaką wywołują np. 5-centymetrowe opady śniegu. Dokładnie słyszymy to przez parę dni każdego roku.

No bo klimat tu rzeczywiście inny. Bardziej morski. Stąd nijakie lato – i takież zimy. Ale jednak to północ Europy. Było nie było. Od czasu do czasu śnieg musi spaść. Pada nawet w Grecji (potrafi być minus kilkanaście), czy w Hiszpanii. O ileż bardziej na północ leży zaś Wielka Brytania. Jakikolwiek łagodzący wpływ morza by nie był – nie powstrzyma on zimy całkowicie. Rozmemła ją w większości, ale czasami i przywali śniegiem i przymrozi.
Kraj to raczej nie górzysty, ale trochę wzniesień tu jest. I o ile cieplej będzie w okolicach Londynu, to już Walia, Góry Penińskie i inne wyżyny, nie mówiąc już o Szkocji, na poważniejsze przejawy tej pory roku narażone są dużo bardziej. „Takie są odwieczne prawa natury”.

Miejscowi zdają się jakby nie dostrzegać tych uwarunkowań. Fakt, chowani (hodowani?) są inaczej. Krótkie rękawki, krótkie spodenki przez cały rok, nawet u dzieci. Śpik u nosa, kaszel, skóra nóg biała jak papier lub chorobliwe zaczerwienienie.
Kiedyś tysiące albo i miliony służyły w marynarce. Łapane siłą na ulicy i popędzane do roboty na żaglowcach, w różnych warunkach klimatycznych i w lichym przyodziewku. To pozostało we krwi.
Ale też chyba jakiś szpan - „patrzcież, jacy my twardzi jesteśmy, męscy” i „a bo u nas to raczej ciepło, nie to co u was, tam, w Europie Wschodniej”. Palmy przed domem i w parkach (od czasu do czasu je szlag trafia), normalnie Śródziemnomorze. Dwadzieścia stopni z groszami i na ulicach pojawiają się nawet ludzie rozebrani do pasa.

zima na Wyspach Brytyjskich
Zastanawiające skąd to. Czy to robienie dobrej miny do złej gry? Zakłamanie jakieś? „How are you? I'm great, mate!”
No bo na pewno takie nastawienie pasuje w niektórych dziedzinach. Można np. sprzedawać dziadowskie domy. Po niebotycznych cenach. Dykta, parę desek, single brick, okna z pojedynczą szybą. Nieszczelne, łatwo łapiące grzyba, stojące bezpośrednio na ziemi albo z piwinicą, w której się ziemia sypie ze ścian.
Można robić szkoły bez szatni i bez sal gimnastycznych. Nie posiadać sprzętu do odśnieżania w instytucjach komunalnych. Nie grzać jak trzeba.
Czyli w jednym miejscu taniej, w drugim drożej – zależy gdzie jak korzystniej – na podstawie mitu o tym jak tu ciepło.

Ale nie przypuszczam, żeby to była celowa polityka. Raczej bezwiednie korzystają z sytuacji zastanej. Tak zawsze było, to i będzie.
A za rok znów ich zaskoczą opady śniegu. Nie pojadą autobusy, nie polecą samoloty, dzieci nie pójdą do szkoły – o frekwencję w której władza tak walczy. Kraj miejscami zastygnie na parę dni.



piątek, 14 lipca 2017

Być autorytetem i mieć autorytet



Brytyjczycy, choć szczycą się swoimi tradycjami demokratycznymi, to jednak są społeczeństwem przyzwyczajonym do posłuszeństwa. Wszak „winner takes all”. Owo społeczeństwo również robione jest w balona za pomocą mechanizmów demokracji pośredniej i bezwiednie akceptuje ten stan.

Spotkałem się niedawno z wyjaśnieniem pewnego Brytyjczyka na temat dlaczego Hiszpanie tak ulegają władzy, czy też raczej dyktatowi instytucji oficjalnych. Po angielsku „authorities”. A ulegają im dlatego, że podlegali przez kilkadziesiąt lat dyktaturze (gen. Franco).

Przyczepiłem się wobec tego do słowa „autorytety” w jego angielskim rozumieniu. No bo w innych językach słowo "autorytet" nie jest synonimem słów "instytucja", "decydent" itd. (tylko dlatego, że znajduje się na jakimś szczeblu władzy). One ten autorytet mogą mieć – a mogą nie mieć. Na autorytet trzeba sobie zapracować. Nie zostaje się autorytetem w drodze mianowania.

Tymczasem u Anglików te dwie rzeczy są połączone. Wydaje się więc, że za pomocą słowotwórstwa daje się tu instytucjom więcej władzy, no bo automatycznie więcej uznania. Wszak ktoś, kto jest autorytetem, to i ma autorytet. Wypada go słuchać.

Oczywiście, źródłem owego posłuszeństwa może też być zasada, że „zwycięzca bierze wszystko” (zostaje pewnie też "autorytetem") . W Polsce też by tak niektórzy chcieli – wygrali wybory, to mogą robić, co chcą.

U Brytyjczyków obserwujemy niezdarne próby ustąpienia trochę pola demokracji lub zachowania jednak jej pozorów. Na szczeblu ogólnokrajowym, to nieudane referendum. Ludzie podjęli decyzję, która może być dla nich i dla kraju katastrofalna w skutkach. Wygląda na to, że teraz pewna część z nich zmieniła zdanie i chciałaby odwrócenia tej decyzji. Niestety, jest już za późno. Zresztą, jakby organizować kolejne referendum, to przecież „autorytety” by się ośmieszyły.

Na niższym szczeblu decyzje lokalnych councilów wydają się nieubłagane i niezmienialne. Nawet nie szermują one tym hasłem „winner takes all” - tylko, aby podeprzeć swoje posunięcia zasadami demokracji, organizują „konsultacje społeczne”. Tyle, że co zaplanowały, przeprowadzają bez względu na ich wynik...
„No czego chcecie, przecież były konsultacje” - odpowiadają, kiedy ktoś dalej protestuje, jak mu coś zburzą lub postawią albo podniosą trzykrotnie opłaty za parkingi. Uzasadnieniem dla wykonywania zamierzeń do końca jest na tym etapie już sam fakt, że konsultacje były, a nie ich rezultat.








piątek, 30 czerwca 2017

Brytyjska matematyka drogowa

Kiedy ktoś ze Starego Kraju pyta mnie jak mi się podoba jeżdżenie po lewej stronie odpowiadam, że nie mam z tym problemu, bo jeżdżę środkiem. Może to trochę przesadzone, ale jednak coś jest na rzeczy.

Aby uzasadnić swoje stwierdzenie, wywodzę je z „brytyjskiej matematyki drogowej”. To specyficzny dział matematyki, bardzo malutki, a ma on podłoże historyczne.
Otóż kiedyś zbudowano tutaj ulice na szerokość dwóch powozów. To w przełożeniu na dzisiejsze warunki szerokość trzech i pół samochodów osobowych. Ponieważ po obu stronach już parkują pojazdy, to zostaje przestrzeń na półtorej auta... czyli w praktyce na jedno.

Cała ta matematyka zawiera się w jednym działaniu:  3,5 – 2 = 1,5 ≈ 1. Nie ma się co dziwić, w tym kraju lubią prostą naukę, a już prostą matematykę w szczególności.

No i na tej podstawie nie ma żadnego „po lewej albo prawej”. Jest „środkiem albo środkiem”.

Oczywiście, zachodzą pewne oboczności, czy też raczej zakłócenia, nawet tej prostej matematyki i wynikającej z niej praktyki. Ich zaś źródłem jest prawo zwyczajowe, po angielsku common law. Czyli np. skipy, ciężarówki dostawcze (pół biedy), pojazdy budowlańców (tutaj ciągle ktoś coś remontuje, konwertuje – albo po prostu nie umie sobie dziury w ścianie wywiercić). Cała ta flota, zaparkowana na krócej lub dłużej, powoduje, że mamy w efekcie szerokość 1 – x (jeden minus x).

Są zaś tacy, którzy starają się, aby podstawowa wielkość nigdy nie przekroczyła jedynki. Tam, gdzie mogłby do tego dojść, niezwłocznie reagują. To faceci, którzy zaparkowali na podwójnej żółtej – również na krócej lub dłużej – a rekrutują się oni z tych samych zawodów co powyżej. I nikt ich za to nie karze. Na zasadzie „no bo co oni mają zrobić”. I to jest właśnie common law. W innych systemach, krajach, czyjaś niewiedza (nie wiedzą jak załatwić sprawę bez łamania przepisów ruchu drogowego) nie konstytuuje nowych zasad. Tutaj tak.


wtorek, 21 marca 2017

Schowaj komórkę, bo strach jak łapią

Używanie telefonu komórkowego "za kółkiem" stało się w UK praktycznie niemożliwe według prawa. Zwłaszcza, że policja stara się wesprzeć nowe regulacje poprzez szeroko zakrojoną akcję wyłapywania tych, którzy jednak próbują pogadać przez telefon prowadząc samochód.


Już wcześniej rozmawianie przez komórkę w trakcie jazdy było nielegalne, ale teraz wprowadzono jeszcze ostrzejsze przepisy. Nowi kierowcy mogą wręcz stracić prawo jazdy (bo teraz odbiorą je już za 6 punktów karnych w ciągu pierwszych dwóch lat za kółkiem). Zaś skierowanie sprawy do sądu, to oprócz straty "prawka", także 1000 funtów kary (2500 dla kierowców ciężarówek i autobusów).

Lepiej nie próbować też z tzw. "hand-free phones", bo choć można ich używać, to... bez dotykania w celu wybierania numeru. No i w ogóle policja może cię zatrzymać, jeśli uzna, że nawet zestaw głośno mówiący przeszkadzał ci w normalnej jeździe. Podobnie jest z nawigacją w telefonie. Dozwolona, w uchwycie, ale trzeba ją zaprogramować wcześniej.
Aby użyć telefon w celu rozmowy, należy bezpiecznie zaparkować i wyłączyć silnik. Jeżeli takiej opcji nie ma, jest to dozwolone tylko w przypadku używania numerów 999 lub 112.

No i polcija wzięła się ostro za łapanie. Tym bardziej, że obiecujące są wyniki ostatniej "łapanki" z końca ubiegłego roku, jeszcze za starego prawa. Wtedy 47 formacji policyjnych w hrabstwach zatrzymało prawie 8 tys. kierowców, tj. co godzinę zatrzymywano 47 osób. Wystosowano 7800 mandatów, 68 spraw trafiło do sądu, w kilkuset przypadkach zastosowano pouczenie.

Teraz ma być jeszcze ostrzej. W użyciu są nieoznakowane pojazdy policyjne, kamery na hełmach motocyklistów i oczekuje się na sygnały od "zatroskanych przedstawicieli społeczeństwa". Chief Constable Susan Davenport z National Police Chiefs' Council stwierdziła: - Chcemy uczynić takie nieuważne prowadzenie samochodu społecznie nieakceptowalnym, podobnie jak jazdę po pijanemu. Stosujemy więc silne środki odstraszające i wysyłamy mocny sygnał, aby ludzie pomyśleli dwa razy o tym jak prowadzą.

Wygląda na to, że rozmowa przez telefon na drodze jest obecnie nawet bardziej tępiona w UK niż właśnie jazda po pijaku. Owszem, kierowanie pojazdem z komórką w ręce to karygodne występek, ale chyba pijacy i narkomani za kółkiem mają ciut większe "zasługi". Zaś pomysły na "niedotykanie" - w tym GPS - mogą okazać się niepraktyczne. Człowiek stojący w korku nie ma możliwości z niego wyjechać, aby stanąć gdzieś bezpiecznie - kiedy np. chce poszukać drogi alternatywnej. No i ciekawe, na jak długo policji wystarczy sił na takie wytężone działania.






wtorek, 14 marca 2017

Chcą więcej od samozatrudnionych

W trakcie zmagań okołobrexitowych inna rzecz ważna dla świata pracy i dla imigracji również, mogła umknąć naszej uwadze. Rząd Theresy May szykuje się, aby dokręcić śrubę samozatrudnionym. Pomysł na razie zatrzymano, ale na jesieni wrócą do tego, aby zabrać im trochę więcej grosza, a to za pomocą zwiększonej składki National Insurance.

Więcej za National Insurance
Jak wiadomo, dotychczas bywała ona symboliczna. Takie podejście miało ośmielać ludzi do podjęcia własnej działalności i było uznaniem faktu, że samozatrudnieni ponoszą większe ryzyko, a nie mają prawa do wielu świadczeń, które są udziałem pracujących na etacie. Jednak według rządu, owe różnice się zanikają, a ministerstwu skarbu potrzeba pieniędzy na „nowe wyzwania” - czyli np. opiekę społeczną i szkoły. No i rzekomo obecnie zatrudnieni na etacie niesprawiedliwie obarczeni są bardziej utrzymaniem owego systemu.
No więc powstał pomysł, aby stawka 9% Class 4 National Insurance obecnie płacona przez osoby zarabiające  pomiędzy £8,060 i £43,000 wzrosła do 10% w kwietniu 2018, a za rok o kolejny procent.

W połączeniu z innymi obciążeniami, transferem ok. miliona osób w pole oddziaływania Universal Credit (zamiast dotychczasowych Tax Credits), wielu straciłoby nawet i 16% rocznego dochodu. W dodatku tych uboższych... Można się spodziewać, że wśród owych osób mnóstwo jest imigrantów, a zwłaszcza Polaków. Bo samozatrudnienie to popularna opcja np. wśród naszych budowlańców, którym po takich zmianach praca w Wielkiej Brytanii jeszcze mniej się opłaci.

Na szczęście powstała bardzo silna opozycja wobec takich zamysłów. I to z tak ze strony Partii Pracy, Liberałów, jak i wśród członków partii rządzącej. Wytyka ona przede wszystkim ministrowi skarbu Philipowi Hammondowi, że ten planuje złamać obietnice wyborcze Konserwatystów, które zakładały m.in., że składka NI nie zostanie podniesiona do końca kadencji. A do tego krytycy przypominają, że osoby self-employed wciąż np. nie mają płatnych urlopów ani chorobowego. Za to bywają obciążeni dodatkowo, np. płacąc business rates (podatek od nieruchomości w biznesie).

Machiny rządowej pewnie się całkowicie nie zatrzyma, ale premier Theresa May zdecydowała się na razie odłożyć je w czasie, tj. do jesieni i zobowiązuje ministra skarbu do wysłuchania krytyków. Aby coś zabrać, będzie on pewnie musiał dać coś w zamian. Można zakładać, że pojawią się jakieś nowe prawa dla samozatrudnionych, typu zasiłek macierzyński.

Tylko żebyśmy w spokoju tej jesieni na swoich stanowiskach doczekali. Kto wie bowiem, co wymyślą dla samozatrudnionych przybyszów z Unii Europejskiej.




czwartek, 26 stycznia 2017

Porady jak oszczędzać energię – to pic na wodę

Paradoks dotyczy pewnie wielu krajów, ale w UK to szczególnie widoczne. Firmy sprzedające energię elektryczną, gaz, wodę, uczą jak zużywać owych dóbr mniej. Czyżby chodziło im naprawdę o interes klienta? Czyżby chciały zarobić mniej, a ludziom zostawić więcej?

Takie oficjalne nastawienie frontem do petenta to oczywiście fragment większej całości. Staraliście się kiedyś pewnie o pracę w Wielkiej Brytanii. No i w kwestionariuszu oczywiście padało pod koniec pytanie o to, czy jesteście w jakiś sposób niepełnosprawni. „Powiedz nam, a my ci pomożemy. Zorganizujemy urządzenia ułatwiające twoją pracę”. Nieee... to tzw. "wypucha". Ujawnisz, że coś ci dolega, to cię nie przyjmą, bo nie ma miejsc. Ale oficjalnie trzeba być dobrym.

W sektorze energetycznym też działają tacy dobrzy ludzie. Ostatnią koszulę oddadzą... Nie, no może to za dużo powiedziane. Ale na pewno twierdzą, że nauczą cię jak oszczędzać energię. Potrzebujesz porady? Nie ma sprawy. Wyjaśnimy, wyślemy broszury.
Oszczędzać energię, czyli zużywać mniej produktu, którym oni handlują. Jeszcze innymi słowy – dawać mniej pieniędzy.

Pojawia się proste pytanie – czy to się im opłaca? Tak. Można się oczywiście spodziewać, że osoby płacące mniej zapłacą bardziej pewnie. Lepszy rydz, niż nic. No tak, ale gdyby takich było za dużo, to per saldo firma odniosłaby poważne straty, może przestałaby być rentowna.

Nasuwa się więc myśl, że te rady są nic nie warte. Cóż, może to zbyt skrajna opinia; ale na pewno ich stosowanie cudów nie zdziała. To coś jak paracetamol przy grypie (a może placebo?). Coś tam uśmierzy, sprawi wrażenie, że nie zaniedbujemy sprawy; ale nie leczy.

No i wreszcie – firmy energetyczne odbiorą sobie ewentualne straty w inny sposób. Podniosą tzw. standing charges, czy też w Polsce „opłaty za przesył” - czyli część rachunku niezależną od zużycia. Nie kijem go, tylko pałką.
A jakby za mało zarabiały i co za tym idzie państwo zaczęłoby dostawać mniejsze podatki, to by te podatki podniosło. Tak, aby dostawać dalej tyle samo albo i więcej. Rachunek łupienia musi się zgadzać.  

Imigracja do Wielkiej Brytanii umożliwia nam poznanie tabunów takich hipokrytów. Ale to nic, trzeba po prostu z tym żyć. Da się, tylko po prostu nie należy im wierzyć.