Blog emigracyjny

sobota, 3 grudnia 2016

Bruce Dickinson w Rzeszowie

Kongres 590 to spotkanie biznesmenów, polityków, ludzi prawa i nauki, które odbyło się niedawno w Rzeszowie. Miało na celu zbliżenie świata biznesu i polityki, a w konsekwencji wzmocnienie pozycji polskich przedsiębiorców i przyciągnięcie kapitału zagranicznego. Wydarzeniem imprezy było wystąpienie... Bruce'a Dickinsona, wokalisty Iron Maiden.

Na dwudniowym Kongresie dyskutowano o planach rozwoju gospodarki, współpracy i programie wsparcia polityki dla biznesu. Mówiono o zmianach w legislacji wspierających przedsiębiorczość, likwidowaniu bariery, także podatkowych. Ważnymi punktami było omawianie pomysłów na promocję polskich firm poza granicami kraju, dyplomacji gospodarczej i „gospodarczym patriotyzmie”.

A że Kongres odbywał się w rzeszowskiej Jasionce, to zorganizowano wystawę, na której pokazano ciekawe pomysły naukowo-przemysłowe z Podkarpacia. Można było zobaczyć np. łazik marsjański, dzieło studentów Politechniki Rzeszowskiej, dwukrotnych zwycięzców światowych zawodów łazików University Rover Challenge. Inne projekty motoryzacyjne, ale i wiklinowy fotel podwieszany, drukarkę 3D; a nawet wody mineralne z Rymanowa Zdroju, czy zestaw miodów.

Na otwarciu imprezy przemawiał prezydent Andrzej Duda, który objął przedsięwzięcie swoim patronatem. Ale przecież to nie on był tutaj postacią światowego formatu, której pojawienie się przyciąga kamery. W końcu Duda w Polsce, to nic nadzwyczajnego...

Że Dickinson to człowiek wielu talentów, wiadomo nie od dziś. Pilot pasażerskich odrzutowców, człowiek mediów i biznesmen. Oczywiście, jako wokalista Iron Maiden znany jest przede wszystkim i szczególnie w Polsce. Wszak to heavy metalowa kapela zaliczająca się do zdecydowanie najpopularniejszych w naszym kraju. I pewnie wielu fanów zdawało sobie sprawę z tego, że Dickinson pilotuje również Boeinga. To jego drugi zawód i najwyraźniej hobby.

W UK słyszeliśmy o produkcji piwa. „The Trooper” jest osiągalny w handlu. Tymczasem w Rzeszowie Bruce Dickinson pojawił się jako właścicielem firmy Cardiff Aviation, zajmującej się serwisowaniem samolotów pasażerskich. Oprócz głównej działalności, rozwija ona inne projekty. Ostatnio dostarczyła samolot dla narodowego przewoźnika Dżibuti i zajęła się szkoleniem pilotów. Dickinson inwestował też m.in. w sterowce oraz chce kupić (i sprzedawać w UK) polskie odrzutowce Flaris Lar 1 przeznaczone do transportu prywatnego.

I wystąpił jako prelegent, a jego prezentację niektórzy określają jako „show”. Ale czemu by nie?
Otóż wokalista Iron Maiden zachęcał słuchaczy do tworzenia grupy fanów, a nie klientów. - Jaka jest definicja klienta? - pytał zgromadzonych, chodząc po scenie. - To osoba, która może od ciebie odejść. Dlatego w biznesie ważne jest, aby zdobywać nie klientów, a fanów? Ilu z was jest kibicami piłkarskimi? - na sali podniosło się kilkadziesiąt rąk. - Kibic jest ze swoją drużyną na dobre i na złe, na zawsze. I o takie relacje z klientami biznesowymi chodzi. Trzeba z nimi budować związek emocjonalny.

Frontman Iron Maiden zachęcał również do bardziej bezpośredniego kontaktu z klientami-fanami. Nie przez rozsyłanie e-maili, z których może nic nie wynikać, ale poprzez rozmowę. Może być przez telefon – taki właśnie tylko do rozmowy. I tu posłużył się swoim starym modelem Nokii, który dalej mu służy. - Nie bójcie się telefonów, nie bójcie się ludzi – nawoływał.

W wersji papierowej w "Tygodniku Polskim"


Poprzedni post znajdziesz tutaj



sobota, 19 listopada 2016

...burza na "Bazarze", czyli po co są fora


Fora internetowe pełnią na emigracji rolę szczególną. Pomagają często radzić sobie w obcym, nieznanym otoczeniu. Przetrwać wręcz. "Jednoczą naród"... albo go dzielą. No i mają też rolę taką jak wszystkie inne fora - można komuś wdzięcznie dokopać.

Co jest ich normalną cechą, nie można się to złościć. Taka wręcz rola forów. Co więcej - paradoksalnie - taka również ich rola, że można się publicznie z tą właśnie rolą nie zgadzać. Pewnie dlatego, że się nie rozumie natury forów, celów ich istnienia.

I to też jest normalne. Na forach internetowych może bowiem publikować każdy, dopóki nie łamie regulaminu. Profesor uniwersytetu, inżynier - który zdolny jest, choć ze stylistyką na bakier; murarz, ślusarz, kierowca-mechanik i ... każdy kretyn, który nie wszystko albo nic nie rozumie.
Wszystkie te cechy forów (i jeszcze sporo innych) widać wyraźnie i na forach polonijnych. A może jeszcze wyraźniej. Na emigracji bowiem, co udowodniono naukowo, różne problemy psychiczne, nerwowe, przejawiają się jaskrawiej lub wręcz dopiero się pojawiają.

Emigracja do Wielkiej Brytanii spowodowała szczególnie duży "wysyp" tego rodzaju mediów i twórczości, którą niosą. W UK jest sporo polskich gazet, trudno policzalna liczba polonijnych portali, a co za tym idzie sporo forów. Niektóre jednak zdobyły sobie pozycję dużo mocniejszą niż inne. Tak jest w przypadku kilku samodzielnych publikatorów, jak i kilku grup na Facebooku.

Pewnie sporo nerwów dla niektórych, a rozrywki dla innych, dostarczają wątki na manchesterskim "Bazarze". Tak jak ten niedawny na temat pewnej polskiej restauracji. Mieści się ona na Cheetham Hill, dzielnicy/osiedlu ("village"?), jednej z tych, co do których nie wiadomo po co się "Polańscy" tam pchają. Egzotyczne to dosyć, Trzeci Świat miejscami, średnio bezpiecznie. Pewnie chodzi o to, że wynająć coś można taniej niż gdzie indziej (co prawda później ten "zysk" odda się np. w ubezpieczeniu samochodu, ale kto tam myśli na zaś). No i o to, że Polacy bywali tu od dawna (przed Pakistańczykami?), tu np. działał polski klub "starej" Polonii.

A teraz jest restauracja. Która niedawno najwyraźniej podniosła ceny w sposób drastyczny i to wywołało burzę na "Bazarze". To może być również gwoździem do trumny owej restauracji, jako że jest to przykład myślenia typowy dla sfer rządowych, nie uwzględniający krzywej Laffera. Na zasadzie "więcej zażądamy - to więcej zarobimy". Tymczasem alternatywa jest taka "możecie dostać mniej albo wcale". A nie "mniej albo więcej". Ale niech działają jak chcą. "To wolny kraj"(?).

No i mamy wątek na FB, który stał się epopeją. Liczba postów i odpowiedzi idzie w setki. Są oczywiście ci, którzy odpowiadają "jak się nie podoba, to nie jeść tam". Są ci, którzy pytają "po co o tym pisać, jak ci się nie podoba, możesz po prostu nie iść" (czy coś w tym stylu). Te osoby nie rozumieją czym jest forum. Że to medium opiniotwórcze. Kiedy kupujemy nową komórkę, chcemy jechać gdzieś na wczasy, interesuje nas marka danego produktu, usługa, hotel... restauracja - to sprawdzamy, co o tym myślą inni. Na forach specjalistycznych i na ogólnych. Na FB coraz częściej. I stety, niestety; ci którzy takie usługi, czy produkty, dostarczają, muszą się z tym liczyć. Ci, którzy ich lubią - także.
I są wreszcie ci, którzy zwyczajnie wybrzydzają i ci, którzy polecają (mniejszość?) ową restauarcję. Oni rozumieją o co chodzi z forami internetowymi.

A ja tam pójdę, zjem, zapłacę (wrzucę w koszta - bo normalnie jadam w Weatherspoonie za pół tej ceny) - również napiszę na owym forum, co o tym sądzę.


Poprzedni post przeczytasz tutaj

 
   

sobota, 5 listopada 2016

Śmieci pod dywan



W wielkim parku niedaleko od mojego miejsca zamieszkania jak co roku organizują pokaz ogni sztucznych. Przyjedzie... pardon, pojawi się, kilkanaście tysięcy ludzi. Najlepiej niech idą na piechotę.

nie parkować podczas imprezy
Park leży przy dość ruchliwej, szerokiej drodze. Jednak mile widziane będą na niej tylko pojazdy tych, którzy tędy przejeżdżają, a nie tych, którzy chcieliby się zatrzymać. Zakazu zatrzymywania zresztą na codzień nie ma.
Nie chodzi o to, że dla tysięcy chętnych nie zorganizowano parkingu. Wręcz przeciwnie - parkowania zakazano. Wszędzie. I na tejże drodze wzdłuż parku i na dojazdowych do niej, na osiedlowych w pobliżu. I to w sporej odległości od miejsca, gdzie będzie pokaz. W promieniu paru kilometrów.
Od razu nasuwa się podejrzenie, że zastosują starą, angielską formułę" "please, arrange alternative parking options" - co po naszemu tłumaczy się jako "a idźcie w ch...".

Takie organizowanie wydarzeń masowych i mniejszych oraz codziennego życia w Wielkiej Brytanii jest tutaj typowe. Problem zostaje rozwiązany w ten sposób, że zostaje zamieciony pod dywan. Był - i nie ma go. Bo go nie widać.

A najlepsze jest to, że oni i tak przyjadą. I zaparkują. Niektórzy wypełnią szczelnie parking pobliskiego hipermarketu - którego klienci może by chcieli zrobić zakupy, ale mają pecha - a reszta stanie wzdłuż dróg, nie przejmując się poustawianymi co kilkanaście metrów pachołkami. Bo ludzie jadą po kilka, kilkanaście mil, z dziećmi, aby to zobaczyć. Jazda komunikacją miejską to mrzonka. Owa komunikacja jest nędzna, rzadka i powolna i nie ma żadnych szans, aby w paru autobusach zmieściły się tysiące ludzi.
No i te śmieci czasami spod dywanu wychodzą...


poniedziałek, 24 października 2016

Do przodu - z klapkami na oczach


O referendum i Brexicie oraz konskwencjach owych posunięć dla polonusów powiedziano już ze zrozumiałych względów mnóstwo. Mnie zaś zastanawia coś bardziej ogólnego - dlaczego tak powszechna jest opinia, że cechą rządów w Zjednoczonym Królestwie jest racjonalizm, pragmatyzm, praktycyzm?

Chodzi mi więc o rządy UK w ogóle, a nie tylko ten rząd. Że niby w Rzeczypospolitej to bałagan, Włosi jacy są każdy widzi, Hiszpanie nie lepsi, a już Grecy... Francuzi to wino, kobiety i śpiew; Niemcy wymyślili sobie kiedyś Hitlera, a dziś ściągają na głowę imigrantów. Co wyczyniają lewacy w w Szwecji, to się kiedyś dla nich źle skończy. Itd. itp.

Wyidealizowane Zjednoczone Królestwo


Na tym tle Zjednoczone Królestwo jawiło się zawsze jako oaza racjonalizmu i pragmatyzmu. Stąd emigracja do Wielkiej Brytanii wydawała się zawsze rozwiązaniem równie racjonalnym. Kraj ów zresztą rozkwitł na dobre w okresie Oświecenia, kiedy królowały takie nurty jak racjonalizm, emipryzm. Zaś system filozoficzny pragmatyzmu wziął swój początek w brytyjskim empiryzmie.

Brytyjscy politycy mieliby więc być racjonalni, dokonujący właściwych wyborów, "stawiający na właściwego konia", oczywiście egoistyczni - bo liczyć miała się dla nich przede wszystkim własna racja stanu. Co samo w sobie jest racjonalne.
"Anglicy lubią być praktyczni", "twardo stąpają po ziemi", "praktyczny idealizm Brytyjczyków" - ile razy słyszeliśmy takie określenia?

Tymczasem - nie. Najpierw na przestrzeni dziejów stosowane tutaj rozwiązania nie zawsze wyglądają racjonalnie, czy w ogóle rozsądnie. Średniowiecze było w ogóle dzikie, pod względem obyczajów politycznych, ale tu jakby trwało dłużej. U nas już gdzieś od XIV wieku pozycja króla była stabilna i choć później elekcyjny i słaby, to był nietykalny. Tutaj mordowali się między sobą dość długo w sporach dynastycznych, jeszcze w XVII w. doszło do rewolucji i też leciały głowy panujących, a o tolerancji jak u nas w czasie Odrodzenia nie było mowy.

Świetne położenie geopolityczne i posiadanie floty powodowało, że kraj wciąż rósł i rozwijał się, ale rządy dalej popełniały bolesne pomyłki, raczej przez bycie twardogłowym, upartym, a nie racjonalnym - jak w przypadku Stanów Zjednoczonych, w Indiach, w Afganistanie.


brytyjski pragmatyzm
Zaś działalność rządu w okresie po I wojny światowej, mająca m.in. na celu utrzymanie równowagi sił, poprzez zbytnie nieosłabianie Niemiec, miała katastrofalne skutki. Postawa w trakcie konfliktu polsko-sowieckiego mogła zakończyć się źle dla Polski i Europy już wcześniej. Premier brytyjski David Lloyd George był nieprzychylnie ustosunkowany do Polaków oraz przekonany o nieuchronnym zwycięstwie Armii Czerwonej i korzyściach gospodarczych płynących ze współpracy z Sowietami. Polityka "appeasmentu", Konferencja Monachijska, dały w praktyce "zielone światło" do Hitlera... również w przyszłości do zaatakowania Wielkiej Brytanii.

Właśnie. Bo chodzi mi nie o to, jakie złe konsekwencje ma polityka brytyjskich rządów dla innych (Europy, Polski, itd.), ale jak w perspektywie szkodzi Brytyjczykom. Owszem, przetrwają. Ale mogliby mieć lepiej, a mają gorzej.

Nie kraj, ale partia

Podobnie jest i teraz. Jeżeli ten rząd jest pragmatyczny, to raczej mając na celu własne dobro i istnienie; powodzenie własnej partii. Chwilowe. To kolejny rząd populistyczny. Gra na na niskich instynktach - rasizmie (wybiórczym, bo kolorowych się boją), nacjonalizmie, prymitywizmie myślowym, egoizmie. W praktyce - dać im tu i teraz co chcą, aby nas znów wybrali. Konsekwencji zakładanych posunięć w dłuższym odcinku czasowym nie bierze się pod uwagę, czy też raczej zarzuca im niesłuszność, mimo że przedstawiają je raczej światli ludzie, bywali w świecie ekonomii i biznesu. Zaprzecza się udowodnionym wskaźnikom np. dotyczącym imigrantów - zwłaszcza jeżeli pochodzą z Europy Centralnej i Wschodniej - bo to niewygodne i nie pasuje do tezy.
Ten rząd jest rzeczywiście konsekwentny. Tzn. jest uparty i jak to rząd brytyjski, nie może przyznać się do błędu. Idzie do przodu - jak koń z klapkami na oczach.


W poprzednim poście pisaliśmy o - plusach wakacyjnych emigracji do UK


wtorek, 4 października 2016

Plusy wakacyjne



Życie i praca w Wielkiej Brytanii, to niedogodności wynikające z innej kultury, z drugiej strony zyski dzięki lepiej opłacanej i łatwiej osiągalnej pracy. Niosą ze sobą również pewne specyficzne benefity – to np. większa dostępność wypoczynku zagranicą. Trochę się co prawda psuje opłacalność cenowa tego synonimu dobrobytu, ale są i na to sposoby.

Oczywiście dyskusja na ten temat nie dotyczy tych, którzy kiedy tylko wolne „zjeżdżają do Polski”. Są bowiem ludzie, którzy innego spędzania urlopu sobie nie wyobrażają i nawet nie rozważają. Tam jest tatowe pole i już.
No ale znaczna część imigrantów zaczęła korzystać z rozwiniętej tutaj branży turystycznej na całego. Oferta ogromna, wczasy wykupywane przez internet, możliwość wykupienia wakacji dla całej rodziny za miesięczne przychody.
No ale rzecz trochę się psuje. No bo loty coraz droższe, funt traci ze względu na perspektywę Brexitu, tańszy, a bardziej atrakcyjny Bliski Wschód to obecnie ryzykowna opcja.

Wakacje rezerwujemy sami


Co wobec tego robić, aby wciąż wypocząć w cieple i osiągnąć to przystępnie cenowo/ Jedną z głównych opcji jest wynajęcie domku samemu, w jakimś przyjaznym miejscu, których wciąż na południu Europy nie brakuje. Samemu, tzn. bezpośrednio od właściciela, kontaktując się z nim telefonicznie, e-mailowo, bądź za pośrednictwem wyspecjalizowanej platformy gromadzącej oferty właścicieli nieruchomości i zapewniającej bezpieczeństwo transakcji.

Można też nawet wynająć bezpośrednio od właściciela, którego sprawdzamy na takim właśnie portalu. I to od polskojęzycznego! Oto np. apartament na Costa Blanca, gdzie dolecicie (Alicante) z każdego większego lotniska w UK, przez cały rok. A klimat tam wyborny, wciąż jest ciepło, do tego ze względu na słone jeziora (oprócz morza oczywiście), najlepszy w Hiszpanii.
Tutaj kwestia cenowa przedstawia się bardzo korzystnie, bo ceny nawet sezonie są rewelacyjne. A poza sezonem to np. 25 euro za dobę za cały apartament, nawet i dla czterech osób!
Bywa, że koncepcję wyjazdu na wakacje psują niestety bilety lotnicze, które kiedy zaczyna się wolne od szkoły, idą święta, itd., - są sporo droższe. Tyle, że wynajmując lokal samemu możemy być dość elastyczni. Tu nie ma sztywnych turnusów. Szukamy więc na odwrót – wtedy, kiedy bilety są najtańsze wyznaczamy termin naszego pobytu.
A jeżeli bardziej polegacie na wypoczynku hotelowym, czy wręcz zorganizowanym, to są i polskojęzyczne serwisy, których tematem są wczasy z UK. Tam poskładacie sobie sami swój wakacyjny pakiet, bądź poprosicie o pomoc polskiego konsultanta.






piątek, 8 stycznia 2016

Sorry, taki mamy klimat


Pada. Nic nowego, ten kraj tak ma. Natomiast nie przestaje mnie fascynować pewien fenomen – jak można mając tyle wody, być tak słabo przygotowanym do radzenia sobie z nią.

Tacy Holendrzy od wieków mają np. do czynienia z morzem. Owszem, zdarzały się kataklizmy. Nie da się opanować natury ze 100-procentową gwarancją. Jednak na co dzień bronią się przed morzem – i przed naprawdę dużymi rzekami – a nawet odbierają mu teren.
Wielka Brytania jest otoczona przez morze. Do tego, a może przede wszystkim, opady deszczu są szczodre  i występują w ciągu całego roku. Bywają okresy, kiedy pada codziennie, zwłaszcza na niektórych terenach. Ciągle tych samych. Wszak ok. 60% opadów przypada na okres od października do stycznia. Najwięcej w górzystej Szkocji, więcej na zachodzie niż na wschodzie Anglii. Wszystko jasne, wszystko wiadomo, kiedy, gdzie i ile spodziewać wody.

Nie wiedzą co jedzą

Brytyjczycy jednak przystosowują się do tego stanu rzeczy dość wybiórczo. Zacznijmy od... kulinariów. Jedną z najpopularniejszych potraw, zwłaszcza w wersji take-away, jest ryba z frytkami. „Ale jaka ryba?” - kiedyś chciałem się dowiedzieć. „No ryba” - padła odpowiedź. Owszem, bywa, że ktoś jest tak szczery, że ujawni, że to dorsz. Fajna ryba zresztą, ale żadnej innej nie podadzą. Tymczasem w smażalni na Helu menu posiada np. 15 pozycji – stworzeń lokalnych i ze świata. Mamy wodę, trzeba z niej korzystać. Tu chyba podchodzą do tego dobra z obojętnością. I z nieporadnością.

Ale to margines. Tak lubią - niech tak mają. Nikt mi jednak nie powie, że lubią wodę na ulicach i w mieszkaniach. Owszem, z grzybem i stęchlizną żyją. Tak nędznie budowali i mało co da się z tym zrobić. Carpet i deski w łazience to normalka, ale jakoś da się z tym żyć (tylko po co?).

Natomiast w Cumbrii wylewa po raz „enty”. I po raz kolejny pojawiły się pomysły, co trzeba zrobić, aby zabezpieczyć się przed podobnymi wypadkami. Podnieść drogi, wybudować laguny zalewowe, tamy, wały przeciwpowodziowe, kanały odpływowe, zmienić konstrukcję domów itd. itp.
- W pewnym sensie my wciąż dokonujemy „odkryć poprzez kataklizmy” („discovery by disaster”) - mówi prof. Jim Hall dyrektor Environmental Change Institute na uniwersytecie w Oxfordzie, podczas panelu w Londynie organizowanego przez Science Media Centre i Royal Academy of Engineering.
Ale jak to? Przecież tu leje wiecznie... Deszcze, przypływy, wiatry – to wszystko już tu było. Skąd zaskoczenie?

Rząd nie da rady

David Rooke z Environment Agency twierdzi natomiast:  - Żaden rząd na świecie nie jest w stanie chronić wszystkich ludzi, we wszystkich nieruchomościach, od każdej powodzi.
Zgadza się, tylko wydaje się póki co, jakby tendencja była odwrotna, to „nie chronimy nikogo, w żadnych nieruchomościach, od żadnej powodzi.” Owszem, ratują. Po fakcie.

Mam to szczęście, że tu gdzie mieszkam nie ma żadnej większej rzeki, a teren jest ciut wyżej. Jako lokalny „disaster” musi mi wystarczyć ulica zalewana od lat w tych samych miejscach, gdzie teren jest nieznacznie obniżony. Nikt bowiem nie czyści studzienek kanalizacyjnych, nie ma odpływów (rynsztoków) po bokach. Nie ma pieniędzy, ale i chyba pomysłu. Za to później tylko łata się drogę. Na to forsa już musi się znaleźć.
No i dojście do szkoły. Obok znajduje się boisko trawiaste, wyżej od chodnika. Kiedy już przesiąknie do cna, woda z niego wypływa na chodnik, a rodzice i dzieci skaczą z wysepki na wysepkę lub brodzą w błocie. Szkoła aplikowała do councilu (aplikacja swoje odleżała) o zrobienie jakiegoś odpływu. Radni przysłali ekipę, która coś niewidocznego wykonała, wzięła pieniądze. Tak, że woda dalej spływa i sobie stoi o po kilka dni.
Może trzeba zapytać Holendrów?