Blog emigracyjny

środa, 25 listopada 2015

Uciążliwości szkolne na początek dnia

Jak wykazują badania, imigranci znacznie bardziej niż miejscowi narażeni są na problemy psychiczne. Powody są dość oczywiste - przede wszystkim rozłąka, tęsknota, problemy komunikacyjne. Są jeszcze problemy z adaptacją. I ja chyba plasuję się w tej grupie - miejscowe zwyczaje, a raczej niedogodności, nawet po latach doprowadzają mnie do pasji.

Niedogodności szeroko rozumiane. Tak, te pogodowe też; ale przede wszystkim te wynikające ze specyficznej organizacji życia, czy też z jej braku. A szczególnie takie, które by nie musiały istnieć, gdyby trochę pomyśleć.
Na nerwy działają mi tutaj już od początku mojego dnia rodzinno-roboczego. Tak się składa, że udaję się najpierw z dziećmi do szkoły i przedszkola. To proces mozolny, obciążony wieloma niezrozumiałymi gdzie indziej upierdliwościami.

Już sam moment wyjścia jest "ciekawy". A to najpierw dlatego, że mój przedpokój - jak i pewnie u wielu z Was - ma kształt wąskiej kiszki, tunelu, czy jak to nazwać. O szerokości metra może. Więc musimy się tłoczyć, dzieci depczą sobie i mnie po butach.
Następnie - nie mogę niczego trzymać w rękach ani dziecka trzymać na rękach. A to dlatego, że Brytyjczycy lubują się w nietypowych systemach otwierania drzwi. Nie, nie da się po prostu nacisnąć klamki. W moim przypadku trzeba przekręcić górny zamek, w tym samym czasie drugą ręką, przekręcając "door-knob"i pociągając całość do siebie.
Wychodząc, uważać, aby na pewno mieć klucz w rękach. Bez niego wrócić już się nie da, drzwi bowiem zatrzaskują się i z zewnątrz otwieralne są tylko z klucza. Taki system, a nie błąd. Kiedyś zdarzyło mi się zostawić klucz w mieszkaniu...

Poranna droga w UK

Jazda o tej porze, to osobny temat. Jak wiadomo życie w UK rozkwita o godzinie 9. Na raz otwierają się wszystkie szkoły, biura, itd. W ten sposób organizuje się korki drogowe. One bowiem nie powstają - one są tworzone poprzez taką organizację czasu. Jakby czegoś nie można było przesunąć pół godziny wcześniej, czy później...
Dojazd w okolice szkoły (nie mówię o budynku - to niemożliwe) to kolejne, ekwilibrystyczne zadanie. Szkoła - nie tylko ta - mieści się na końcu ślepej uliczki, z rondkiem na końcu. Uliczka jest siłą rzeczy dwukierunkowa, ale wobec tego, że rezydenci parkują po obu jej stronach (normalny tutaj obrazek), ma w praktyce szerokość jednego pojazdu. Nie da rady więc, aby ludzie na raz tu wjeżdżali i wyjeżdżali.

Parkingów nie ma. Tak zbudowano szkoły i już. Trzeba stawać na żywioł i na chama, gdzie się da, miejscowym pod oknami, na zakazie. Władze szkoły zupełnie poważnie proponują parkowanie kilometr dalej, pod Tesco.
Dojście do budynku też jest ciekawe. Najpierw decyzja - idziemy przez łąkę (tereny dla zajęć WF), czy dookoła, po chodniku? Pierwsza opcja jest szybsza, ale błoto po kostki pewne. Druga wolniejsza, ale wtedy, kiedy na krzywym chodniku nie zgromadzi się wystarczająco wody - może być bardziej sucho. Jeszcze tylko przepychanie się przez smarkający tłum, stojący przed osobnymi budynkami dla każdej klasy po drodze (bo przecież tutaj szkolnego korytarza nie ma, nie da się czekać gdzieś pod dachem) i jesteśmy.
A później ja już sam mogę wrócić naokoło, ale szybkim krokiem, aby ubiec parkingowego, który może po g. 9 ukarać rodziców, którzy parkują gdzie się da (za darmo nigdzie się nie da, płatnie też nie - tu tylko dla rezydentów). I włączam się w korek powrotny.
Operacja długa, upierdliwa, nieporównywalna z tym, co pamiętam z czasów mojej podstawówki.

PS. Już słyszę tych, którzy powtarzają w takich wypadkach "Jak ci się tak nie podoba, to po co tu siedzisz" itp. Odpowiedź jest zawsze ta sama. Dla pieniędzy. Jak Kwinto, kiedy go zapytano, dlaczego zrobił tyle banków - "Bo tam były pieniądze".


Poprzedni post - Polak i na mnie zarabia


niedziela, 1 listopada 2015

Polak – i na mnie zarabia!?


Wzajemne rodaków relacje poza krajem to chyba temat stary jak sama emigracja. No i pewnie dotyczy nie tylko nas, ale wydaje się jednak jakbyśmy się mniej wspierali niż inne nacje. Może i coś jest na rzeczy – albo po prostu bardziej odczuwamy to, co nas dotyczy.

I nie ma się co dziwić. „I to Polak się tak wobec mnie zachował” - to bardziej boli. Wszak swoi powinni być bardziej lojalni, pomocni, czy nawet – braterscy. No i pewnie niektórzy są. Jak wykazują zresztą badania, skłonnych do pomocy rodakom jest 33 proc. Polaków. Wyprzedzamy wiele narodów, choćby Francuzów, Czechów czy... Turków lub Greków. Popatrzcie też na fora internetowe. Owszem, sporo jest osób zasiedziałych, które patrzą z góry na „greenhornów”, ale też wielu rodaków służy innym pomocą, a przynajmniej dobrą radą. Są więc Polonusi lepsi, i gorsi.

Sęk w tym, że ci gorsi potrafią dać się we znaki... Niektórzy wręcz twierdzą, że na emigracji najgorzej trafić na Polaka. Nie tylko, że nie pomoże, to poważnie zaszkodzi. Szczególną mendą potrafi być taki, który w kraju był niczym, a tu go zrobili np. „supervisorem”. Inna sprawa – jak wskazują poznane przez nas historie - że jego podwładni też potrafią skutecznie pod nim dołki kopać.

Zanim dojedziesz

Problemy imigranta z innymi Polakami zaczynają się często zanim jeszcze wyruszy w świat. Nie brak „lewych” lub po prostu źle zorganizowanych agencji oferujących pracę na „Zachodzie”. Pobierają one opłaty, za które naprawdę nic nie oferują, bądź dostarczają świadczeń, które osiągalne są darmo. Bywa też tak, że praca i dach nad głową istnieją, ale opłaty za nie, którymi obarcza się świeżo upieczonego imigranta, są tak wysokie i nieadekwatne do swojej wartości, że człowiek de facto staje się niewolnikiem robiącym za grosze.

Pośrednictwo, konsulting na rzecz rodaków, to bywa też ciężki kawałek chleba dla tych, którzy tym się zajmują, nawet legalnie. A wynika to z „polskiej zawiści”. - To ile pan na mnie zarobi? - słyszy np. pośrednik ubezpieczeniowy od rodaka, który uważa, że Polak powinien nie brać prowizji za pomoc innemu Polakowi. „To ile wy bierzecie dla siebie z ceny tych wczasów?” - To częste zapytanie, które słyszę od rodaków – mówi Janusz, konsultant agenta turystycznego Travelpol. - Tymczasem nie bierzemy nic ekstra, jesteśmy opłacani przez touroperatora, cena jest taka sama jak w jego katalogu. Ale rodaka to już nie interesuje.

„Wolę dać zarobić Anglikowi niż Polakowi” - i z taką dewizą muszą się czasami spotykać przedstawiciele polskiego biznesu. Podobną zasadą posługują się np. polonijne portale internetowe. Nie mają nic przeciw dyskusjom o firmach i usługach brytyjskich (pozytywnym, żeby się nie narażać na sąd), ale za nic nie dadzą wspomnieć o polskim biznesie – bo to by była kryptoreklama...


Z Polakami najgorzej w pracy


To jednak przypadki dość łagodne, wszak każdy może wybrać z kim chce współpracować i ma prawo do sympatii i antypatii. Gorzej, kiedy wprost działa się na szkodę rodaka. A i z takimi historiami się spotykamy, zwłaszcza w miejscach zatrudnienia.

Alicja pracowała kiedyś dla dużej firmy sprzątającej. Pracowała dobrze i już długo. Została supervisorem. Swoich polskich podwładnych traktowała po przyjacielsku i partnersku. I to był pierwszy błąd. Pomagała im w różnych sprawach formalnych w pracy i poza pracą – to były dwa błędy. A czwarty to ten, że uczyła ich języka. Jedną z koleżanek tak wyuczyła, że ta mogła ją nawet w razie konieczności zastępować – błąd piąty.

Naraziła się m.in. wtedy, kiedy wytknęła paru osobom wychodzenie z pracy przed czasem, co zarejestrowały kamery. Wystawiła się zaś na strzał, kiedy sama zaczęła brać wolne ze względów zdrowotnych. Pewnego razu po powrocie dowiedziała się, że jest zawieszona za... kradzież środków czystości, nawiedzanie pracowników w domach poza pracą, zajmowanie się sprawami spoza jej obowiązków (pomoc w aplikacjach WRS) itd. Dowody? – brak, za oskarżeniem stała angielska menadżerka i polska zastępczyni Alicji. Całe oskarżenie zostało roztrzaskane w drobny mak przy pomocy angielskiego kolegi, prawnika. Firma poczuła się dodatkowo upokorzona. Anna po powrocie z zawieszenie otrzymała... kolejne oskarżenie – poparte zeznaniami świadków, Polaków, „kolegów” z pracy... Poddała się bo miała dość. Zmieniła firmę. Tymczasem niektórzy ze świadczących przeciw niej też zostali wykopani... i zaczęli przychodzić do niej po pomoc. Już nieskutecznie.

Katarzynie
zatrudnienie w UK załatwiła przyjaciółka z dzieciństwa. Razem nawet zamieszkały, było miło i wesoło. Do momentu, kiedy okazało się, że Katarzyna zaczęła zarabiać więcej. Cóż, była „z innej półki”, znała świetnie język, była wykształcona i zorganizowana. Koleżanka straciła humor. Po pewnym czasie okazało się, że doniosła gdzieś, że Katarzyna pracuje na czarno. Rzecz bez sensu, ale koleżanki już nie mieszkają razem.

- Przyjechałem z kolegą do Anglii – opowiada Piotr. - Po przyjeździe poprosiłem żeby popilnował mojego bagażu. Jak wróciłem nie było ani bagażu ani kolegi. Co gorsza w torbie miałem nie tylko ubrania.
- Nie będę już nigdy współpracował z Polakami – zwierza się pewien polonijny przedsiębiorca. - Rozkręcałem właśnie swój biznes. Ci, których wziąłem do współpracy byli mili, ale za wszelką cenę starali się wyciągnąć ode mnie różne informacje. Po pewnym czasie ich już ze mną nie było, za to... miałem konkurencję.

Wielu zresztą uważa, że praca z Polakami to duże ryzyko. Hipokryzja, fałsz, nielojalność – to spotykane cechy. Każdy chce jak najwięcej dla siebie wyciągnąć, nawet kosztem innych. Wrobią, doniosą - byle mieć parę funtów więcej. Powszechna jest opinia wśród tych bardziej doświadczonych, że nie należy absolutnie zwierzać się Polakom – “wszystko co powiesz może być wykorzystane przeciwko tobie”. - Dziewczyny, jak już się spotkają, opowiadają sobie jeszcze większe bajki niż w Polsce – uważa Danuta z Londynu. - Pewnie rekompensują sobie w ten sposób brak dostępności do wielu rozrywek i ograniczone przebywanie w towarzystwie, a to ze względu na nieznajomość języka.

Powody

Skąd się biorą takie zachowania? Pewien internauta z forum w PL twierdzi: „90 procent Polaków, którzy wyjechali za granicę to zwykli nieudacznicy, którzy nie umieli sobie poradzić w naszym kraju. Ludzie bez szkoły, po podstawówkach lub zawodówkach…” Opinia to chyba krzywdząca i najwyraźniej nieoparta na żadnych badaniach. Coś jednak jest na rzeczy, bo przecież z danych statystycznych (i zwykłego rozeznania) wynika, że Polonia nie jest społecznością jednorodną. Obejmuje kilka generacji emigrantów ze zróżnicowanym poziomem wykształcenia, doświadczenia zawodowego i znajomości języka. Są to ludzie z różnych środowisk, o różnych zasadach, którzy tu często muszą żyć ze sobą. Ten, co to częściej chodzi do kościoła, ale na każdego pensa rzuca się jak komornik na szafę, mieszka z humanistą, który chodzi po muzeach, a jak oszczędza to na wakacje w tropikach. Nie pasują do siebie.

Na obczyźnie często wzmacniają się różne zachowania i poglądy. Jeżeli ktoś czuje się niepewnie w nowym kraju, ma problemy pracą i zarobkami, to bywa nieufny w stosunku do obcych i negatywnie nastawiony do tych, którym powodzi się lepiej. Ma większą skłonność do plotkowania i obgadywania innych.

A czemu nie walczymy o siebie? A to już może być pozytywne. Bo nie grupujemy się gettach i wyszliśmy już z czasów plemiennych. W większości chyba.







Problem na głowie landlorda



Nie tylko my, imigranci, mamy trudności z zakupem własnego domu. W dzisiejszych czasach nawet dwie trzecie osób w wieku do lat 35 ma problemy z zakupem nieruchomości. Trzeba więc chyba przeprosić się z ideą wynajmu dachu nad głową. Ta opcja zresztą nie jest taka najgorsza – choć w UK można by ją ulepszyć wzorem innych państw.

Żyjemy w kraju, w którym posiadanie własnego domu należy do kanonu postępowania każdego normalnego obywatela. W wielu przypadkach nie tylko po to, aby w nim mieszkać, ale również, aby posiadać jakąś inwestycję. Tutaj zarabia się na tym, że ceny nieruchomości wciąż rosną, gdyby było inaczej, to cała gospodarka miałaby problem.

Całe pokolenia Brytyjczyków zostały wychowane z tym przekonaniem, że pracując rzetelnie, pewnego dnia opuszczą dom rodziców – którzy ci też posiadają – i kupią własne cztery kąty. I to raczej wcześniej niż później. To nie są Włosi, którzy pozostają pod dachem rodzicieli chyba nawet dłużej niż Polacy. Ci zaś, którzy mieszkają w lokalach councilowskich, zwłaszcza w blokach, to margines. Wcale liczny – ale margines.

No i wielu z nas osiedlając się w UK, przejęło choć częściowo ten sposób myślenia. Celem pracy, oszczędzania, ma być wreszcie zakup własnego domu.


Nie da się oszczędzić na dom w UK


Tymczasem obecne warunki ekonomiczne, no i ta zasada, na której oparta jest gospodarka – tzn. wiecznie drożejących domów – spowodowały, że nastały czasy tzw. „generation rent”. Pokolenia, które nie może się wydostać z zaklętego cyklu wynajmowania lokali i odnawiania kolejnych umów z landlordem. Według danych National Housing Federation, obecnie trzeba zarabiać
£100 000 w Londynie, aby kupić sobie dom (za rok będzie więcej... i znów więcej). Otóż średnia cena w tym mieście to £514 000, tak więc nawet po zapłaceniu depozytu w wysokości £102 800 dalej musimy zarabiać w wymiarze sześciocyfrowym, aby dali nam mortgage. Tymczasem średnia pensja w stolicy to £33 000.
Nie lepiej jest na prowincji. Np. w Walii średni koszt lokalu mieszkalnego to
£272 000, podczas gdy przychody wynoszą £26 000. Rozziew pomiędzy tymi wielkościami jest dramatyczny. A jego efektem jest znaczne poszerzenie rynku wynajmu.

Znów powołując się na NHF, dowiadujemy się, że w latach 2012-13 14.3 mln domów było zamieszkanych przez ich właścicieli, a 7,7 mln było wynajmowanych. To 50-procentowy wzrost w ciągu pięciu lat. Z kolei liczba wynajmujących w wieku 21-35 wzrosła z 31% do 45%. Jak wykazują ankiety, znaczna część z nich nawet nie myśli już o kupnie.

Jest trochę za

Inna sprawa, że niektórzy przekonali się do takiego stylu życia. Ma on wszak swoje plusy. Z reguły ludzie kupują swój pierwszy dom – aby w ogóle dostać się na tzw. „property ladder” - w tańszej okolicy. A to oznacza – gorszej. Na lepszą nas nie stać. Tymczasem możemy mieć wystarczające fundusze, aby wynajmować w okolicy, którą inni uważają za „posh”.
Na dodatek nie naruszamy naszych zasobów w celu remontów i napraw. To nie nasza sprawa, tylko landlorda. Zepsuty bojler to spory wydatek, ale nas on nie obchodzi. No oczywiście poza tym, że możemy mieć zimno, a właściciel lokalu może się grzebać z przysłaniem fachowców...
Nie jesteśmy do tego lokalu za bardzo przywiązani i jeżeli spodoba nam się gdzie indziej lub w innym miejscu dostaniemy pracę, łatwiej się tam przenieść.

Z kolei zakup to niełatwa sprawa ze względów formalnych i finansowych – i nie chodzi tylko o cenę lokalu. Realne koszta są znacznie wyższe. Są takie opłaty jak Stamp Duty, koszta prawników, ubezpieczeń – budynku i jego zawartości itp. itd. Dom trzeba utrzymać, naprawiać urządzenia, czasami za spore pieniądze. Kiedy mamy go na wynajem, to naprawiamy też na cudzy użytek.

Oczywiście starając się o lokal do wynajęcia, zwłaszcza przez agencję, też musimy spełnić określone warunki. Ale mają się one nijak do tego, co należy spełnić, aby dostać mortgage.
No i nieruchomości to już nie są takie bajkowe inwestycje. W bieżącej sytuacji ekonomicznej akcje i fundusze daja lepsze długoterminowe perspektywy lokowania pieniędzy. I takie inwestycje nie wymagają tyle zachodu wokół ich utrzymania...


Wzór z kontynentu

Oczywiście są też minusy wynajmu. Takie jak np. jakość dostarczanych lokali – często przed wynajmem są one robione „na sztukę” (sztuka się liczy, a nie jej jakość). Stan lokali na wynajem bywa wprost dramatyczny. Brak stabilizacji też niektórym doskwiera. No i wydajemy pieniądze na coś, co nie jest nasze.
Aby pomóc lokatorom, warto w UK wprowadzić sprawdzone w innych krajach modele postępowania. Oczywiście, piszczeć będą niektórzy landlordowie, ale i tak swoje zarobią. Tylko bardziej uczciwie. A jak ich nie stać na właściwe utrzymywanie swojego stanu posiadania, to niech się do tego biznesu nie biorą.

Inni wynajmują bardziej powszechnie, bo mają ku temu warunki. Tylko trochę ponad połowa Francuzów posiada własne domy, przy czym zaledwie 1/3 paryżan. Podobne proporcje krajowe istnieją w Niemczech. Jednak aż 90% lokali berlińskich jest wynajmowane!
Ludzi też nie za bardzo stać na kupno, ale ceny wynajmu są regulowane i w tym tkwi „sekret”. Landlordowie zarobią, ale nie poszaleją. W Europie często stawki ustalane są przez rady gminne. W największych miastach Niemiec nielegalnym jest podniesienie czynszu o więcej niż 15% w ciągu trzech lat.

Kolejnym problemem jest długość umów o wynajem. W Wielkiej Brytanii są one z reguły podpisywane na pół roku lub rok. Tymczasem w wielu krajach Europy Zachodniej, lokatora nie można usunąć z lokalu, jeżeli chce w nim pozostać i dotrzymuje warunków wynajmu. W praktyce wynajem bywa bezterminowy.
Sytuacja zaczyna się zmieniać i na Wyspach. Istnieją firmy – zwłaszcza te duże, inwestujące w nieruchomości na dużą skalę – które oferują już umowy na trzy lata. Ten trend będzie narastał. Więcej jest wynajmujących, a przez to i więcej potencjalnych wyborców znajduje się w takiej sytuacji. Trzeba im coś dać...

Inna sprawa, że landlordowie też nie są specjalnie przeciwni takiemu rozwiązaniu. Czemu by nie mieć dobrego lokatora przywiązanego do domu na dłużej? Wiadomo przecież, że tak utrzymywanie pustej nieruchomości, jak i poszukiwanie kolejnego najemcy, kosztuje. To po prostu straty.
Ciekawą opcją, jak wskazują autorytety w tej dziedzinie, mogłoby być zawieranie w umowach klauzuli „right to renew”. Na jej mocy lokator, który zachowywał się zgodnie z warunkami wynajmu, po upływie kontraktu mógłby pozostać w lokalu na kolejne 12 miesięcy – gdyby wyraził taką ochotę.
Tak więc wynajem mieszkania w Zjednoczonym Królestwie, to wcale nie jest taka zła sytuacja. A zanosi się na to, że będzie jeszcze lepsza. Choć pewnie nie dziś i nie jutro.


Poprzedni post - uzębienie Brytyjczyków